012. Od Zanussiego do lawendy.

Czy doświadczyliście w swoim życiu sytuacji, gdy spodziewając się ostrej wymiany zdań, układaliście sobie w głowie cały dialog z interlokutorem: gdy on powie tak, ja na to powiem siak, on tak, ja jeszcze poprawię…. Tak można rozważać dziesiątki możliwych reakcji, a i tak zazwyczaj już w pierwszej odpowiedzi padnie coś zgoła nieprzewidzianego (wystarczy zwykłe „nie przypominam sobie”) i położy cały misterny plan na łopatki. Po kilku takich doświadczeniach przestałem w ten sposób przygotowywać się do dyskusji, gdyż doszedłem do wniosku, że im trafniejsze są argumenty, tym bardziej niedorzeczne (zatem nieprzewidziane) formy obrony można spotkać, więc nie ma co sobie głowy obciążać próbą ich odgadnięcia – przecież i tak je w końcu usłyszymy. Teoretycznie każdy może dojść do takiego wniosku, ale dużo trudniej jest to zrobić ludziom, którym często biją brawo, uznawanym za mentorów. Właśnie obejrzałem trzeci w stosunkowo krótkim czasie film Krzysztofa Zanussiego „Życie rodzinne” i nie mogę pozbyć się wrażenia, że Zanussi jest jednym z tych mentorów wymyślających sobie dialogi tak, by poszły po jego myśli…, a że są one kompletnie odrealnione (w sensie psychologicznym – próżno liczyć na takie reakcje w rzeczywistości), to już najmniej przeszkadza naszemu reżyserowi. Co ciekawe, film jest dobry, porusza temat konfliktu pokoleń, a w szczególności kontroli w patologicznej rodzinie, do tego dochodzi niemożliwa do zasypania przepaść między rodzinami chłopskimi a ziemiańskimi, wzajemny brak zrozumienia. To mogłoby być arcydzieło, gdyby nie to, że tradycyjnie dla tego reżysera skopane były dialogi, a poza tym podejrzewam go o taką zarozumiałość, że gotów się jestem założyć, iż rzadko korzystał z konsultantów, a jeszcze rzadziej ich słuchał – nie wiem jak było w rzeczywistości, ale błędy psychologiczne w rysowaniu postaci aż w oczy kłują.

Kult – Rozmyślania wychowanka.

To był wczorajszy wieczór. A dziś od rana piękna pogoda, więc ruszyłem po lawendę. Opis drogi podany przez Kathleen okazał się być perfekcyjny, nie miałem najmniejszych problemów ze znalezieniem miejsca, gdzie mogę ją nabyć. Wróciłem cały w skowronkach, bo choć nie dostałem wszystkiego co mi się marzyło, miałem najważniejsze: 15 krzaczków lawendy. Do tego 2 żurawki (w duchu liczyłem na 10). Świechna również się ucieszyła, przywitała mnie pysznym obiadem i nadszedł czas sadzenia. Uwierzcie mi na słowo, wykopanie 17 dołków w pełnej kamieni ziemi porośniętej nieźle ukorzenioną darnią, to dla człowieka z uszkodzonym kręgosłupem niemały ból. Ale jest, wszystko udało się posadzić. Duża w tym zasługa kota Ryszarda, który objął nadzór nad pracami ogrodowymi, biegał, brykał niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka i dawał wyraźne oznaki zadowolenia. Jak to niby pomogło w pracach – nie wiem, ale udało się. I naprawdę ta lawenda przyszła w dobrym momencie, bo dziś dostałem nieciekawe wieści o W. – gdy o tym myślę, ogarnia mnie bezsilna wściekłość, jedyne co mogę zrobić, to zająć się swoimi sprawami, a tak intensywny wysiłek skutecznie odwrócił moje myśli, dzięki czemu uniknąłem nakręcania się negatywnymi emocjami. To niczym jakiś mechaniczny reset. Czuję, że będę miał mocny sen.

011. Aguirre i inne ciekawostki.

Nie mam jak kupić krzaczków lawendy, jestem coraz bardziej zły na sklepy internetowe, które nie chcąc powiedzieć wprost, że mają gdzieś drobnych klientów, symulują otwarcie strony raz w tygodniu, po czym zanim to nastąpi, produkty znikają. Poniekąd rozumiem, że znikają, bo jeśli mają zamówienie na 100 krzaczków, to wolą jechać tam, a nie pod 5 adresów, gdzie mieliby zostawić po 20 krzaczków, tylko dlaczego łudzą drobnych klientów, że przyjmą zamówienie, czemu każą czekać na godzinę 18-tą w piątek, a potem pokazują im środkowy palec?!

Pogoda nadal przepiękna, wczoraj był lekki wiatr, dziś go prawie nie było, dostosowaliśmy się zatem do aury i dalej na naszą plażę. Pogodę doceniły też wyprowadzane tam na spacer pieski, które nader chętnie chłodziły się w morzu. Co ciekawe, tutaj na plażę ludzie przychodzą głównie pospacerować lub pobiegać, podczas gdy polscy plażowicze czują się źle, jeśli nie mogą się wysmażyć leżąc plackiem na słonecznej patelni. Oczywiście tu i tu zdarzają się wyjątki, ale znaj proporcje, mocium panie!

Armia – Aguirre.

Filmowo też było znakomicie. „Aguirre, gniew boży” Wernera Herzoga z 1972 roku od początku wciągnął mnie klimatem absurdalnego szaleństwa. Już pierwsze ujęcia wędrowców przeciskających się przez górskie przejścia Andów: indiańskich niewolników, odzianych w zbroje konkwiskadorów oraz dwóch kobiet wystrojonych w absurdalne w tych warunkach suknie i salonowe fatałaszki, transportowane działa, pędzony żywy inwentarz, dają przedsmak paranoi wędrowców, która pogłębia się z każdą minutą filmu. Żądza władzy i sławy przerasta nawet marzenia o odkryciu Eldorado – legendarnej krainy złota. Studium zdrady, pozbycia się potencjalnych sojuszników, palenia za sobą kolejnych mostów i stopniowego osamotnienia w coraz bardziej nieprzyjaznym otoczeniu przywołuje mi paranoję Jarosława Kaczyńskiego i wszystkich jadących na tym samym wózku – z opozycją włącznie. Rodzi się pytanie, kiedy można to przerwać, a od którego momentu będzie za późno. A może już jest za późno, tymczasem wózek się toczy, tam gdzie ma upaść i nie chce inaczej.

Procol Harum – Conquistador

Ponieważ Herzog jest Niemcem z Monachium (chorwackiego pochodzenia), najprostszym skojarzeniem „co autor filmu miał na myśli” jest szaleństwo Hitlera i całego narodu niemieckiego (zarówno zwolenników, jak i tych popierających dyktatora z wyrachowania politycznego, ale także tą część obywateli, która dała się zastraszyć, bądź nie zareagowała w odpowiednim czasie lub też uważała, że to nic takiego złego). No, ale skojarzenia mamy zgodne ze swoimi doświadczeniami, dlatego ja widzę pewnego żoliborskiego niedołęgę, podobnie jak w filmie wspartego przez zachłannego duchownego. Co ciekawe, film przywołał w mej pamięci „Krzyk kamienia” tego samego reżysera i po obejrzeniu Aguirre, doszedłem do wniosku, że w gruncie rzeczy opowiada o tym samym – szalonej żądzy władzy i sławy, niczym nieuzasadnionym przekonaniu o własnej niezwyciężoności, mimo skrajnie niesprzyjających okoliczności, tyle że tym razem w oparciu o losy herosów wspinaczki i bez ukazania wpływu tego rodzaju szaleństwa na otoczenie.

Sugar Cubes – Regina.

Z rzeczy miłych: Odnalazł się piesek – włóczykij, któremu czasem odpalamy działkę psiego żarcia (ku wyraźnemu niezadowolenia kota Ryszarda, który uspokaja się dopiero, gdy dostaje swoje jedzonko, najwyraźniej miał obawy, że dokarmianie przybłędy będzie się wiązało ze zmniejszeniem jego racji żywnościowej). Świechna wypatrzyła go z daleka i zanim się zorientował, już stała przed nim z saszetką w ręku zapraszając gościa na posiłek. Wszystko to w takt dźwięków z płyty Sugarcubes „Here today, tomorrow, next week”. Chyba już wiem, gdzie kupię lawendę w czasie pandemii – sąsiadka mi podpowiedziała.

010. Morze, polityka, film.

Pogoda od kilku dni jest dla nas łaskawa, aż szkoda że z powodu pandemii nie możemy się wybrać w góry, bo warunki na tego typu aktywność są idealne. Od czego jednak mamy morze? W góry nie można, ale na plażę jak najbardziej. Świechna zamieszcza u siebie zdjęcia z tych przechadzek, więc nie będę jej robił konkurencji wklejając to samo, ale możliwość regularnych, długich spacerów, dzień w dzień, to fakt w Irlandii godny odnotowania ze względu na kapryśną tutaj pogodę. „Cztery pory roku w jeden dzień” to slogan, jakim Irlandczycy się szczycą, traktują go jak znak rozpoznawczy Zielonej Wyspy.

Piotr Bukartyk – Polityka.

Polityka. Wszystko w tym słowie jest obrzydliwe, jak mawiał Bukartyk, ale ostatnie dni były wyjątkowo ohydne. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale zarówno opozycja, jak i media opozycyjne z uporem maniaka nazywają zorganizowaną grupę przestępczą prokuratorów działającą w każdej sprawie politycznej na zlecenie partyjne niewolnika Ziobry „prokuraturą”. Politycy opozycji z uporem maniaka składają do tego gangu doniesienia o możliwości popełnienia przestępstwa, a mafia Kaczyńskiego z uśmiechem wyrzuca to do kosza, nawet nie udając że coś sprawdzili. Ostatnia decyzja o wrzuceniu do niszczarki wniosku o zbadanie legalności wyborów w czasie epidemii zapadła w 3 (słownie trzy) godziny. Dalej nazywajcie bandytów prokuraturą! Podobnie sprawa się ma z tym w co się przekształcił Trybunał Konstytucyjny. Jaja sobie robicie? W składzie żona TW Wolfganga odsunięta od wykonywania zawodu sędziego z powodu wyłudzania pensji sędziego długotrwałymi zwolnieniami lekarskimi, wsparta ostatnio przez komunistycznego przestępcę sądowego, prokuratora stanu wojennego Piotrowicza i partyjną żulicę bezwstydnie bluzgającą na sali plenarnej Sejmu Pawłowicz nazywacie Trybunałem Konstytucyjnym? Dajecie mu coś do zbadania? Oni stanu własnych paznokci bez polecenia z Nowogrodzkiej nie zbadają!

Na swoim zamkniętym blogu politycznym powtarzałem kilkadziesiąt razy. To nie jest tak, że pozwalają na to wyborcy PiS. W prokuraturze pracują sympatycy wszystkich partii. To patologiczne tchórzostwo Polaków przyzwyczajone od zawsze, że garstka straceńców walczy o ich prawa, a reszta czeka w bezpiecznym miejscu na efekt. Zarejestrowaliście, jak zakpił z polskich katolików papież Franciszek? Powierzył przez swojego nuncjusza misję zbadania pedofilii prałata Jankowskiego Sławojowi Leszkowi Głódziowi, choć kilka tygodni temu wierni wysyłali do niego petycję o zdyscyplinowanie tego zachlanego buca, a on zamiast go zdegradować, nagradza funkcją śledczego. Tymczasem media sobie tak po prostu informują, bo to fajne jest, jak zapijaczony obrońca pedofilów ma prowadzić śledztwo właśnie w tej sprawie. Koronawirus pokazał, że Polacy świetnie się obywają bez „duchowych przywódców”, wizyty w kościołach również okazały się zbędne, podobnie jak rytualne spożywanie wafla pszennego. Niejedna rodzina odetchnęła też z ulgą, bo nie musieli organizować wystawnych pierwszych komunii, czy chrztów. Jednak nie łudzę się, obostrzenia się skończą, a Polacy zaczną na nowo pchać dzieci w pedofilskie łapska kleru. W końcu to nie rodziców będą gwałcić, a ich dzieci, a nikt jak rodzic nie wie, co potrzeba dziecku, nieprawdaż???

Wczorajszy wieczór poświęciliśmy na klasykę. „Tramwaj zwany pożądaniem” z 1951 roku i słynna rola Marlona Brando. Ten film naprawdę mną wstrząsnął. Mając do dyspozycji tak niewielkie środki (zarówno techniczne, jak i obyczajowe – cenzura działała wtedy w najlepsze), Elia Kazan na podstawie scenariusza Tennessee Williamsa zrobił porażające studium przemocy domowej. To nie jest film o chorobie psychicznej, choć jego osią jest wizyta poważnie zaburzonej siostry. Na szczęście autorzy filmu nie mając wystarczającej wiedzy o chorobach psychicznych (tak naprawdę psychiatria wówczas raczkowała), skupili się na wszystkich rodzajach przemocy: fizycznej, psychicznej, ekonomicznej. Niewiarygodne jest to, że mogąc pokazać tak niewiele (ze względu na ówczesną obyczajowość), osiągnął taki efekt. To był geniusz! Rzucił mnie na kolana.

009. Nihilizm, cynizm, sarkazm, orgazm.

Jaka jazda! Dwa wieczory, dwa filmy Woody Allena z lat dziewięćdziesiątych: „Mężowie i żony” (1992) i „Przejrzeć Harry’ego” (1997). Całkowicie rozbraja mnie pewien paradoks: W obu filmach, podobnie zresztą jak w większości pozostałych dzieł tej legendy filmu, postaci rozmawiają ze sobą takim samym tonem, na podobne tematy, zachowują się powtarzalnie i przewidywalnie. Prawie każdy mężczyzna ma mózg Woody Allena, prawie każda kobieta, ma jeden z trzech typów mózgów, jakie jest on sobie w stanie wyobrazić u kobiety (1. Znerwicowana intelektualistka. 2. Młoda, poszukująca autorytetu intelektualistka. 3. Mało inteligentna i swobodna seksualnie kobieta z niższej klasy, często prostytutka lub instruktorka aerobiku). Teoretycznie tych filmów nie powinno się dać oglądać zwłaszcza, że intelektualiści, którzy tam najwięcej gadają, wałkują te same teksty. I tu następuje wspomniany PARADOKS: Te filmy cały czas się bronią. Są dobre, śmieszą, a opis zafiksowań emocjonalnych jest aż za bardzo wiarygodny.

Przy tej okazji dokonałem swojego małego odkrycia: Jeżeli za pewnik przyjąć to, co się rzuca w oczy każdemu miłośnikowi filmów Allena, czyli że opisuje swoje frustracje, problemy twórcze, towarzyskie, psychiczne i seksualne, to mamy do czynienia z wyjątkowym okazem wiecznego gówniarza – niedojrzałego emocjonalnie facecika, który innym stawia wysokie wymagania, bezgraniczną tolerancję rezerwując dla siebie samego. W każdym filmie do stałych związków wybiera kobiety z poważnymi deficytami emocjonalnymi, jednocześnie śliniąc się bezwstydnie do każdej atrakcyjnej dwudziestolatki, które zawsze podrywa w ten sam sposób (na mentora doceniającego potencjał twórczy kobiety mogącej być jego córką, bądź wnuczką) i wiecznie zostawiając sobie tę samą żenującą furtkę do ucieczki, ba, nawet do tego, by się nie angażować za bardzo, która się sprowadza do ogranych słów „jesteś młoda, piękna, inteligentna, dasz sobie radę, ja ci tylko przeszkadzam, zasługujesz na kogoś lepszego”. Jeżeli on w życiu jedzie na takich tekstach, jest to naprawdę cholernie słabe, a ponieważ sobie z tego doskonale zdaje sprawę, gdyż wielokrotnie to zintelektualizował w swoich filmach, jest to słabe po tysiąckroć. I piszę to nie jako samozwańczy sędzia, a raczej jako człowiek dostrzegający zaburzenia, które za każdym razem kończą się tak samo: Pod względem uczuciowym, Woody Allen zawsze zostaje z ręką w nocniku. Po prostu zapisuję taką obserwację: Facet nie daje ani sobie, ani partnerkom szans na związek, wie o tym, a mimo to niczego nie zmienia, by za każdym razem zostać sam.

Fatamorgana.

Oprócz wieczorów filmowych były dnie, a te minęły pod znakiem słonecznej, lecz wietrznej pogody, co w Irlandii oznacza mniej – więcej tyle, że na słońcu i w miejscach osłoniętych od wiatru można chodzić w t-shircie, a na plaży lub w cieniu niezbędne są koszula, polar i kurtka przeciwwiatrowa. Dni są słoneczne z lekką mgiełką, która na naszej plaży w godzinach popołudniowych tworzy stałą i wyraźną fatamorganę – gdy patrzymy w stronę Dublina, naszym oczom ukazuje się powiększony obraz pełnomorskiego promu pasażerskiego w miejscu, w którym żaden prom nie pływa. Jak się domyślacie, korzystamy z pogody i łazimy po naszym wybrzeżu. Potem się wszystkim zachwycamy, rozmawiamy o tym, a i tak kończy się na tym, że szepczemy sobie czułe słówka albo podziwiamy intelekt i spokój kota Ryszarda.

Po prostu – Buty.

Jesienią byłem zmuszony wyrzucić moją ulubioną i niezawodną parę butów trekingowych na ciężki teren. Kochałem je miłością prawdziwą – od roku 2007 dawały mi pewność, chroniły mnie, były ze mną w Beskidzie Niskim, Beskidzie Wysokim, wielokrotnie Karkonoszach (20-30 razy), w Masywie Śnieżnika, Górach Stołowych, z 20-30 razy w Górach Mournes, jakieś 10 razy w Górach Wicklow z Lugnaquillą na czele, dwukrotnie na Carrautnohill, dwukrotnie na Brandon Mountan, dwukrotnie na Ben Bulben, na Errigal, Slieve League, Croagh Patrick, każdego roku kilka razy na Carlingford Mountain oraz licznych pomniejszych wzniesieniach i klifach. W końcu pięta zaczęła gubić wkładkę amortyzującą (jeżeli wiecie jak wyglądają buty Meindla klasy B), pozostawiając jedynie grożący w każdej chwili rozpadnięciem zewnętrzny szkielet. Dziś zamówiłem nowe cacko od Meindla, połasiłem się na skórę licową z goretexem i vibramem w klasie sztywności BC. Wyobraźcie sobie, że najlepszą cenę oferował sklep wysyłkowy w Helsinkach. Z ziemi fińskiej do iryjskiej, niech no tylko się skończy pandemia!!!

008. Znerwicowani zbawcy świata i rocznica powstania w getcie.

Ostatnie dwa dni przebiegły dość rutynowo, więc nie będę Czytelnikom przynudzał. Z rzeczy zmiennych, przez dwa dni odpuściliśmy seanse filmowe, bo z trudnych do wyjaśnienia przyczyn, odczuwaliśmy obydwoje zmęczenie. Kot go nie odczuwał, ale to dzielny obywatel.

Dużo rozmawialiśmy. Z tematów, które nadają się do umieszczenia tutaj, najciekawszy zdał mi się problem zachowań nerwicowych ujawnianych w trakcie koronawirusowej izolacji. Zauważyliście takie zjawisko, jak zafiksowanie wokół jednego tematu (nie jednorazowe, lecz trwające od co najmniej 2 tygodni)? Czasem się to zdarza na blogach, lecz dużo lepiej widać to na f-b, gdzie część z moich znajomych zaczęła hurtowo publikować zaangażowane posty. Przed pandemią otrzymywałem w ciągu dnia 3-5, maksymalnie 10 powiadomień, ostatnio ich liczba waha się między 40 a 80. Świechna zasugerowała, że może się to wiązać z różnego rodzaju zaburzeniami. O tyle jest to prawdopodobne, że w sytuacji niekomfortowej dla siebie (n.p. nawrotu choroby o podłożu psychicznym), niezłym mechanizmem ucieczkowym jest „zbawianie świata”, czyli przeróżne apele, protesty, „demaskowanie spisków”. Zauważyliście na przykład, że po początkowej wirusowej defensywie antyszczepionkowców, nastąpiło ich uaktywnienie. Zresztą inne teorie spiskowe też zaczynają hulać. Szczególnie uderzyło mnie to w wypadku dwóch znajomych (malarki i fotografki), które do niedawna na f-b ograniczały się do promowania twórczości swojej oraz artystów zaprzyjaźnionych, a dziś chcą „zbawić” społeczeństwo swoimi prywatnymi opiniami, lękami i wierzeniami. Jeżeli ktoś z Was zauważa podobną zmianę u siebie, zastanówcie się co może być przyczyną. Zwykle jeżeli za bardzo odbiegamy od swojego prywatnego „tu i teraz”, mamy jakiś powód.

Mariusz Lubomski – cover Obywatel G.C. – Tak tak, to ja.

I jeszcze jedna ważna sprawa: Dziś rocznica powstania w getcie warszawskim. Dobry czas, by przypomnieć coś wszystkim tym, którzy zajęli bezprawnie mienie pożydowskie (zgodnie z prawem, mienie niedziedziczne powinno przejmować państwo i to ono bierze na siebie sprawę ewentualnych roszczeń odnalezionych spadkobierców). Gdzieś na świecie są rodziny, którym hitlerowcy zabrali bliskich, a lokalni rabusie zabrali im majątki i uważają, że „se zająłem, to se mam”.

007. Dzień słońca i wiadomości.

Nie wiem, czy powinienem zaczynać dzień od wiadomości z Polski. Rankiem dnia poprzedniego mocno mnie zirytowała informacja o planowanym przez MON utworzeniu 130 klas przygotowania wojskowego w szkołach średnich. To mnie nie dziwi, wojsko jak świat światem potrzebowało mięsnego wkładu ludzkiego, najlepiej jak najmłodszego, by je sterroryzować, zastraszyć, zindoktrynować i posłać na śmierć, gdy się jakiemuś siurkowi zamarzy wojna. Jednak do białej gorączki doprowadziła mnie informacja, że 209 dyrektorek i dyrektorów szkół średnich złożyło wnioski o utworzenie klas mięsa armatniego. Żadna z osób składająca wniosek nie powinna w życiu mieć prawa do wykonywania zawodu pedagoga.

Kazik – Piosenka trepa.

Większość z trafiających do tych klas uczniów zostanie pozbawiona prawa dorosłej decyzji i jeśli nie dyrektorzy szkół, to przynajmniej szkolni psycholodzy powinni wiedzieć, że istnieje coś takiego, jak EFEKT UTOPIONYCH KOSZTÓW. Polega on na tym, że człowiek jest skłonny obstawać przy błędnej decyzji, jeśli jej realizacja wiązała się z wysokimi kosztami, bądź dużym nakładem pracy. Dzieciakowi po odwaleniu 4 lat klasy wojskowej będzie najzwyczajniej w świecie szkoda włożonego wysiłku, a mając w perspektywie lepszy start na zawodowego trepa, niż uczniowie bez takiej klasy, ma większe szanse podjąć decyzję pozostania w armii. A wiecie, za kogo te dzieci mają oddać życie? Ano za tchórzliwych faszystów, którzy chętnie wzbudzają nienawiść między narodami, ale już do wojska się nie pchają, na przykład kiboli, czy polityków, że wymienię Międlara, Bosaka, Zawiszę, Brauna, Winnickiego oraz stojących rozkrokiem między komunizmem i faszyzmem Macierewicza i Kaczyńskiego. Ci dwaj ostatni są takimi tchórzami, że dzień i noc pilnuje ich uzbrojona ochrona, a Macierewicz jako szef MON na manewry NATO woził ze sobą pancerną latrynę, podczas gdy cały batalion wojska miał do dyspozycji dwie zwykłe kloaki.

Tak to nakręcałem się wczorajszego ranka, na szczęście Świechna wyciągnęła mnie na cudowny spacer (kliknij tu, by pooglądać). Po dwóch godzinach takiego resetu świat stał się piękniejszy – po prostu zająłem się swoim życiem – na decyzję rodziców i pedagogów pozwalającym dzieciom iść na śmierć nie mam wpływu. I było naprawdę pięknie, nawet Kaja Godek nie była w stanie wytrącić mnie z równowagi. Nadeszły też pierwsze lepsze wieści o sprawie W. – mam nadzieję, że w nowym miejscu mu pomogą. Niestety, za każdym razem gdy myślę o zbrodniczej prokurator, mam mordercze myśli i dopiero małżeński seans wieczorny przywrócił mi spokój ducha. Oglądaliśmy „Grę tajemnic”, niezły jako thriller, ale cała reszta kulała – film dawał mało możliwości do „rozkminek psychologicznych” poznawanych charakterów. Zbyt łopatologiczny, by dać satysfakcję odkrywania przekazu, za to świetnie mnie odprężył, dzięki czemu mogłem spokojnie zasnąć.

Nie chciałbym, żeby TO umknęło: Wczoraj premier teoretyczny Morawiecki wraz z niejakim Sasinem Jackiem (ksywa Katarzyna) pojechali na Okęcie, by koncelebrować UROCZYSTY ROZŁADUNEK MASECZEK Z CHIN. Zajrzeli do wnętrza Antonowa i wyszli. Polscy satyrycy błagają, by choć w czasie koronawirusa przestali odbierać im chleb.

Dziś od rana jadę na skrobaku, szmacie, odkurzaczu, próbując się pozbyć farby z naszej łazienki (kilka łuszczących się warstw, oczywiście na tyle złośliwych, by to robić tylko miejscowo – w innych miejscach świetnie się trzymając). Z braku lepszego sprzętu, zrobiłem co mogłem i pozostawiłem do działania siłom natury, skupiając się na myciu kafelków i dezynfekcji. Malowanie przekładam na później. Tymczasem muszę się pożegnać, gdyż coś smakowitego dzieje się w piekarniku i nie chciałbym przegapić konsumpcji.

006. Nowa świecka tradycja.

Gadu – gadu i beztrosko doczłapaliśmy już do szóstego odcinka dziennika (siódmego, jeśli liczyć prolog). Myślę, że od koronawirusowego spowolnienia wielu z Was mogło nie zauważyć, jaki dziś mieliśmy dzień. Nieliczni, którzy wiedzą, mogą sobie zapisać punkt. „Święto chrztu Polski”. „Ki czort”, zapytacie zdziwieni – i będziecie mieli rację, bo po pierwsze, jest to święto czegoś, czego nie było, a po drugie, jest to nasza NOWA ŚWIECKA TRADYCJA. 460 niespecjalnie rozgarniętych pań i panów dzierżących mandaty poselskie postanowiło głosować przyjęcie tego święta i ustanowić jego obchody na 14 kwietnia. Głosami niewolników zrzeszonych w PiSowskiej koalicji, zasilonymi przez głosy PSL i Kukiz 15 uznano, że głosowanie sejmowe jest najlepszym sposobem rozstrzygania sporów historycznych, a przecież jak było naprawdę, mogli rozstrzygnąć w konkursie sms-owym! Nie każdy bowiem musi wiedzieć, że najtęższe autorytety historyczne nie potrafią jednoznacznie podać chociażby daty przyjęcia chrztu przez Mieszka I, wiedzą jedynie że stało się to między rokiem 966 i 968, a o czymś takim jak chrzest Polski, nie ma w ogóle śladów w żadnym z dokumentów, ale skoro głupkofagi (wirusy żerujące na idiotach) uznały metodą głosowania, że odbył się w Wielką Sobotę 14 kwietnia 966, to pewnie tak musiało być. I choć tzw. „Sejm” uchwalił to w roku 2019, to w Wikipedii próżno szukać informacji, że to efekt propozycji jakiegoś oszołoma sprzed roku. Niech wygląda tak, jakby to „święto” obchodzili rok w rok Kazimierz Wielki, Józef Piłsudski, Jan Paweł II i Teresa Orlowski.

A dzień był piękny, słoneczny, ale z przejmująco zimnym wiatrem. Południowy spacer ze Świechną odbiegł nieco od plażowej rutyny, gdyż morski brzeg był tak dokładnie odmuchany, że tylko zobaczyliśmy jak jest i ruszyliśmy między malownicze wiejskie domki roztrząsając nasz ulubiony temat: „Który z nich byśmy chętnie kupili, bo jest śliczny, ma ładny widok i jest bezpieczny dla Rysia”. Uspokajamy, znaleźliśmy kilka idealnych lokalizacji, zatem po najbliższej wygranej w lotto, możemy rozpocząć negocjacje z właścicielami 🙂

Był jeszcze szybki wypad po zakupy, a jako że jechałem sam, pozwoliłem sobie na stosunkowo głośne odtwarzanie „Peace sells… but who’s buying?” Megadeth, podczas gdy Świechna nastrajała się do przygotowania obiadu stylizowanego na kuchnię indyjską. Takie to dziwne pomysły przychodzą do głowy w czasach pandemii, choć sąsiedzi również szukają swojej drogi. Nasza ulubiona Babcia-Sąsiadka uciekła z domu na spacer, niczym uczennica z nielubianej lekcji, za alibi mając problem z telefonem (Anna ma ok. 80 lat, a osoby, które ukończyły 70 lat mają przymusową kwarantannę do odwołania). Inna Anna – irlandzka Kanadyjka z naprzeciwka wyszła zaś z mężem na skwer i zaczęli do siebie rzucać dziwnym przedmiotem długości ok. 1 metra, obciążonym z jednej strony. Pierwszy raz widziałem taką grę, ale kto bogatemu zabroni? 😉

Zanim wpadniemy na pomysł, co obejrzeć przed snem, postanowiłem wrzucić w odtwarzacz coś, co przywróci mój uśpiony i nieprzesadnie agresywny patriotyzm lokalny – padło na Lubelską Federację Bardów z płyty „Imperium”. Strasznie to nierówne, ale za to entuzjastycznie rżnięte, cokolwiek przez to rozumiecie. Rzekłbym: kilka samorodków pośród ładniejszych lub brzydszych, ale dość zwyczajnych kamieni.

Zdecydowaliśmy się na „Kino Paradiso” Giuseppe Tornatorego. Piękny film o magii kina i podążaniu za pasją. Nawet nie wiecie, jak się cieszę mogąc oglądać takie rzeczy ze Świechną. I tylko gdzieś pod skórą mam żal do siebie samego, że tak późno zrozumiałem, że nie warto oddalać się na krok od pasji, nawet jeżeli otoczenie chce czegoś innego – toż otoczenie również ma łapki, może samo zrobić to czego chce i tak będzie uczciwie.

I jeszcze jedno:

WALCZCIE Z WIRUSEM – NIE Z KOBIETAMI!!!

005. Wielki chłód i nie tylko.

Hitem wielkanocnego popołudnia był „Wielki Chłód”. Gdybym miał zgadywać, jakimi torami pójdzie fabuła historii o spotkaniu grupy przyjaciół ze studiów po dziesięciu latach, pomyślałbym o porównaniu osiągnięć. To oczywiście moja projekcja, bo sam na pierwsze spotkanie po latach udawałem się z taką myślą. Na szczęście scenarzysta miał nieco większą wyobraźnię ode mnie i zainteresowało go coś jeszcze: Czy ci ludzie naprawdę dobrze się poznali w czasach młodości, czy się zmienili, co było prawdą, a co rolą przyjmowaną na potrzeby grupy. Te wątki rozwinęły się na tyle ciekawie, że reżyser zrezygnował z wszystkich zrealizowanych scen z gwiazdą spotkania – denatem z ich paczki, który zszedł był podcinając sobie żyły. Zrezygnowano z prób odpowiedzi na pytanie „dlaczego to zrobił”, zastępując je pytaniem „czy by go ocaliło, gdyby jako paczka starych znajomych spotykali się częściej?”. Heraklit z Efezu twierdził, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Myślę sobie, że to film właśnie o tym, a zrobiony jako przestroga dla tych, którzy mają w pamięci obraz koleżanek i kolegów ze szkolnej ławy i na jego podstawie projektują ich współczesną osobowość, kompletnie pomijając w swej ocenie takie drobiazgi, jak zmianę kryteriów (rzeczy, które kiedyś były istotne, dziś mogą być dla nas bez znaczenia), powierzchowność niektórych relacji, możliwość ewolucji jednostki.

Lany poniedziałek zaczął się klasycznie – od pacania łapką po twarzy. Kot Ryszard dyskretnie zwrócił nam uwagę na śniadaniową porę i wyraził gotowość udziału w skromnym posiłku, w trakcie którego zeszło nam ze Świechną na wspominki, a konkretnie na śmigus – dyngus w naszych rodzinach. Okazało się, że moja Kochana kojarzy ten czas miło – z wolnością i możliwością robienia wszystkiego, na co miała ochotę, natomiast ja wręcz przeciwnie – z dewocją, kompletną pogardą dorosłych dla potrzeb dzieci, przymuszaniem do absurdalnie długich obrzędów religijnych i rodzinnej tradycji siedzenia przy stole, gdzie dzieci i ryby głosu nie mają. Święta Świechny były skromne, gromadzące mieszkańców jednego domu, natomiast ja musiałem brać udział w spędzie wielorodzinnym, na 20 – 25 osób, gdzie dzieci są rodzicom potrzebne do pochwalenia się przed innymi – do dziś nie cierpię tego wspomnienia.

W tak zwanym międzyczasie przeczytałem news o tym, że zajmująca się ewangelizacją fundacja byłego egzorcysty, który zyskał sławę opowiadając publicznie o WYPĘDZANIU SALCESONEM DEMONÓW WEGETARIANIZMU, wygrała jako JEDYNA konkurs Ministerstwa Sprawiedliwości na POMOC OFIAROM PRZESTĘPSTW wart 50 milionów złotych. Odrzucono między innymi wniosek o pomoc dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (zajmuje się ochroną dzieci przed różnymi formami przemocy). Do poczytania tutaj – kliknij.

W przerwaniu rozmyślań o tym, ile salcesonu można nabyć za 50 milionów złotych i ilu tłustych katabasów potrzeba, żeby to zeżreć w rok, pomogła mi moja niezawodna Małżonka, proponując seans „Tańczącego z wilkami”. Dacie wiarę, że minęło 30 lat od premiery, a film zupełnie się nie zestarzał? Arcydzieło muzyki, obrazu i opowieści o odnajdywaniu tożsamości ze smutną refleksją o niszczycielskiej sile cywilizacji w tle. Im jestem starszy, tym bliższy jest mi ten obraz i mocniej z każdym dniem zdaję sobie sprawę z absurdu ludzkiej pogoni za gównianymi błyskotkami niewartymi czasem podniesienia tyłka z fotela, bo zupełnie zbytecznymi. Żeby było ciekawiej, kilka godzin przed seansem zamieniliśmy ze Świechną kilka słów o tym, jak złudna jest stabilność majątkowa. Jak wychowana w dobrobycie młodzież kompletnie nie rozumie, że wystarczy ciężka choroba zarabiającego na to wszystko tatusia, by z fantazji o dziedzicu fortuny zatrudniającym liczną służbę zejść w rzeczywistość – na poziom wiecznie zapożyczonego wyrobnika. I że najważniejszą wartością jest wolność, którą tak chętnie oddają za obietnicę panowania. Biedni niewolnicy!!!

Paweł Czekalski – Niemanie.

Każdego ranka obiecuję sobie dbać o mój cały świat. Jak dobrze trzymać w ramionach swoje Szczęście.

004. Wielkanocnie.

Wielka Sobota była namacalnym dowodem na to, że dobra pogoda wprawia w dobry humor. Mieliśmy do zrobienia zakupy, które mają nam starczyć do wtorku, a przedświąteczny czas sugerował niemiłe „kolejki dystansowe” łączone z czekaniem przed sklepem. Piękne słońce przy prawie bezwietrznej pogodzie zamieniły ten nieprzyjemny moment w kocie wygrzewanie moich nie najmłodszych kości z małżonką u boku. A bo nam się gdzie spieszy, czy co…???

Przypadkowo odkryliśmy w Lidlu doskonałą kawę z Zambii, ale pod presją wirusa zapomniałem jej dokupić. Wszystkim smakoszom rekomenduję, bo nuty, które w niej można odkryć pijąc świeżo zmieloną, dorównują znacznie droższym propozycjom z wyspecjalizowanych sklepów.

O pozostałych sprawunkach udało nam się nie zapomnieć, więc zrelaksowani wróciliśmy do domu. Sąsiedzi wylegli, utrzymując przepisowy dystans, Michael postanowił nawet zrobić sobie rundkę honorową na wypieszczonym, błyszczącym Harleyu. Ten sielski obrazek zaniepokoił nas o tyle, że powinien tu być do kompletu kot Ryszard. Usiedliśmy na ławeczce znajdującej się na zielonym skwerku 15 metrów od naszego domu, czekaliśmy pół godziny i nic! Kota brak! Dopiero podczas spaceru powrotnego okrężną drogą, dostrzegliśmy rudą czuprynkę naszego młodego anarchisty, któremu nasz widok prawdopodobnie skojarzył się z pełną michą i wygodnym łóżkiem, co zaskutkowało wspólnym spacerem do domu – ja ze Świechną za rękę, a Ryszard – z godnością osobistą – 2 metry za nami, jedynie dumnie podniesiony ogon zakrzywiony w znak zapytania zdradzał jego radość z takiego obrotu sprawy, co zresztą dostrzegli nasi sąsiedzi, wybuchając śmiechem i dając Ryszardowi gromkie brawa.

Słońce sprawiło, że „JAREK SHOW” z 10-go kwietnia jedynie przyprawił mnie o spazmatyczny śmiech. Kurdupel dokładnie w dziesiątą rocznicę najsłynniejszego polskiego efektu lekceważenia wszelkich procedur, zbiera (mimo pandemii) w jedno miejsce wszystkich pełniących najważniejsze funkcje państwowe, by ponownie złamać wszelkie zasady bezpieczeństwa przez swój rząd zresztą ustalane. To tak groteskowe, że aż prześmiewczy Asz Dziennik umieścił na pierwszej stronie informację „WHO ZABEZPIECZYŁA JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGO. Ze zdjęć wynika, że ma naturalną odporność na koronawirusa”. To tak, gdybyście zapomnieli dlaczego doszło do katastrofy Tu 154M. Aaaa… I gdyby ktoś myślał, że Kaczyński jest kimś innym, jak tylko nadętym burakiem przekonanym o swych szczególnych uprawnieniach, niech pomyśli o tym, że Polkom i Polakom zabrania spacerować pod rękę z własnymi żonami i małżonkami, a sam otoczony wianuszkiem międzypośladkowych i ochroniarzy, paraduje po placach i cmentarzach, na które Wam zabronił wstępu. Bez maseczki rzecz jasna, które Wam nakazał pod karą urzędową nosić.

Ignorując zatem prezesa pana, przenieśliśmy na czas jakiś kwarantannę do łóżka w celu podkreślenia naszej wspólnoty, a że za oknem pogoda nadal kusiła, wybraliśmy się potem na wieczorny spacer. Pięknie jest!

Późnym wieczorem zaciekawiła nas propozycja Ninateki z Jandą i Fryczem w rolach głównych. „Zwolnieni z życia” mocno mnie rozczarowali. Jest to mocny dowód na to, że lata dziewięćdziesiąte były w rodzimej kinematografii okresem wielkiej smuty. Mimo nazwisk, mimo nośnego i otwierającego wiele możliwości pomysłu, mimo ambicji (film nazwano „psychologicznym”) nie było tu ani thrillera, ani tym bardziej psychologii. Żeby chociaż reżyser zechciał poobserwować zachowania pacjentów zakładów psychiatrycznych, może byłoby inaczej. Niestety, wyglądało to tak, jakby reżyser dostał kompleksu boga i uznał, że skoro jemu się wydaje, jak powinni zachowywać się ludzie z zaburzeniami psychicznymi, to nie mają oni prawa zachowywać się inaczej, niż on wymyślił. Mało tego: Żadna postać nie była spójna, nie dzieliła się z widzem dylematami przed jakimi stoi (wyjątki były zbyt marnej jakości, by o nich tu pisać), nawet paleta problemów była magicznie mała. Naprawdę szkoda, bo jeżeli w fabule chcemy uwzględnić przemiany ustrojowe, biedę, rozliczenie z peerelowską bezpieką, dylematy tamtych czasów, gdy jeszcze w to wrzucimy pomysł na uszkodzenie mózgu głównego bohatera, zaburzenie pamięci, odświeżanie jej, obcowanie z osobą chorą psychicznie, to spodziewałbym się czegoś ekstremalnie ciekawego. Zmęczył mnie ten film, ale nie dał impulsu do dyskusji.

W Wielkanoc złożyliśmy sobie życzenia, podzieliliśmy się z żoną bananem, spożyliśmy jajeczko (ja z chrzanem, Świechna z majonezem), kabanosy, mozarellę, paprykę, ogórek zielony, kurczaka tikka, a w międzyczasie doszedłem do wniosku, że dzielenie się bananami jest dużo poręczniejsze, niż dzielenie jajkiem, choć przy bardziej ludnych śniadaniach sugerowałbym użycie winogron, bądź słonecznika. Dzielenie słonecznikiem nie nastarczyłoby trudności nawet przy 500 biesiadnikach.

Dziś pogoda nie jest tak łaskawa, ale kot Ryszard i tak po taktycznym przeczekaniu deszczu w naszym łożu, upomniał się o swój lunch i wyszedł w miasto celebrować Wielką Niedzielę.

Spokoju, radości, pogody ducha, zdrowia – tego Wam życzę.

003. A gdy już zaśnie nakarmiony kot.

Świechna jak zwykle pochłania niewyobrażalne ilości wiadomości. Wystarczy jej tylko coś wyszperać w sieci i zarekomendować, a zaraz przeczyta, by następnie wyszukać inne informacje na ten temat. Ja tymczasem, gdy się na czymś zafiksuję, mielę to we łbie dbając, by w tym czasie mi nikt nie robił śmietnika informacyjnego poprzez podsyłanie nowych wiadomości. Wspominałem Wam o przesłanych przez kumpla utworach autorstwa jego syna. Były tak dobre, że niewiele byłem w stanie zrobić oprócz wałkowania ich w głowie. Skończyło się dopiero, gdy wysmarowałem recenzję i odesłałem koledze. Chłopa zatkało i nie wiedział przez cały dzień, co mi odpisać, żeby w to włożyć adekwatnie dużo wysiłku co ja. Dopiero gdy po jego odpowiedzi przeczytałem sobie, co mu napisałem, zacząłem się śmiać, a gdy to pokazałem Świechnie, przyłączyła się i ona. ZA DUŻO SŁÓW!!! Młody artysta wart jest uwagi, nie mam wyrzutów sumienia 🙂 No i przyjemnie jest tak skupiać się na rzeczach miłych wiedząc, że obowiązki nie gonią.

Od czasów studenckich nie słuchałem tyle muzyki i nie oglądałem tylu filmów. Prawie codziennie robimy sobie seans. Być może miłośnicy telewizji wzruszą ramionami, bo wiem że użytkownicy tego sprzętu mają niewyobrażalną dla mnie umiejętność obejrzenia filmu na jednym kanale po to, by sekundę po jego zakończeniu przerzucić na inny kanał, gdzie od 15 minut dają inny film i go dalej oglądać. A mój ojciec, to ma nawet zdolność zaśnięcia na jednym filmie, obudzenia się na drugim i kontynuacji oglądania z przekonaniem, że ogląda to samo, tylko początek był jakiś taki ciekawszy. My tymczasem czujemy potrzebę przegadania każdego filmu, chyba że gadać nie ma o czym. Wczoraj mieliśmy „Wszystkie odloty Cheyenne’a” Paolo Sorrentina – ma naszą mocną rekomendację. Pierwszy raz widziałem coś takiego, że każdy kadr z pomieszczenia zamkniętego wyglądał niczym obraz olejny lub projekt okładki płytowej. Odnosiłem wrażenie, że każdy rekwizyt był przemyślany, a przesunięcie go o pół metra rozwaliłoby kompozycję całego ujęcia. Piękne zdjęcia plenerowe były oczywistą kontynuacją tak pedantycznie przygotowanych ujęć studyjnych. Drugi w ciągu kilku dni film drogi, chyba nawet bardziej zbliżony do wzorca gatunku od „Trzech pogrzebów Melquiadesa Estrady”, bo tu zdecydowanie od przebiegu akcji ważniejsze było poznanie bohatera i śledzenie jego przemiany. Powiedziałbym, że najmniejszego znaczenia nie miało, co mu się uda, a co nie. Świetny film o wrażliwości.

Jethro Tull – Fire At Midnight.

Nasza wieś była dziś powleczona lekką mgiełką, dzięki której mieliśmy słoneczko jak z obrazu Van Gogha. Pięknie się odcinały w tej scenerii klifowe skały naszej Głowy, a daleki odpływ zapraszał w miejsca, gdzie rzadko da się przejść suchą nogą. Irlandia dzielnie radzi sobie z ograniczeniami, ale z niepokojem zastanawiamy się co będzie z naszymi ulubionymi kawiarniami. Zdajemy sobie sprawę, że w takich warunkach większe szanse mają sieciówki, które raczej omijamy. Zwłaszcza niepokoi nas los świeżo odkrytej włoskiej knajpki z kawą z własnego palenia i świetnymi śródziemnomorskimi przekąskami. My nie mamy powodów do obaw – u nas codziennie zasypia nakarmiony kot, a dom w którym zasypiają spokojnie syte zwierzęta, to szczęśliwy dom.