105. Nakurwiam zen.

Coraz trudniej mi uwierzyć, że wywodzę się z kraju, w którym tematem dnia i ogólnonarodowej dyskusji jest skecz kabaretowy, który obraził uczucia partyjne suwerena. Cóż za wrażliwa nacja! Oglądają gatunek, który jeszcze sto lat temu był klaunadą, gdzie najlepszymi dowcipami były kopniaki w tyłek, walenie sobie nawzajem w twarz masą tortową, oraz przywalenie z obrotu drabiną i są zaskoczeni brakiem subtelności, ale jednocześnie największe salwy śmiechu padają po słowach „dupa”, „dymać” i „kurwa”, choć zaznaczyć należy, że czujne oko kamery bezbłędnie wychwyciło również naburmuszonych przez cały czas miłośników pasków TVP Info, których przekaz odmienny rani, zwłaszcza gdy się zorientują, iż tym razem skecz jest o nich. I pomysleć, że jeszcze pół miesiąca wcześniej ten sam suweren protestował po słowach noblistki: „literatura nie jest dla idiotów”. Okazuje się, że kabaret również.

Ciężko mi znaleźć język rozmowy z Rodakami, gdy w jej trakcie, w odpowiedzi na narzekanie rzucam „łączę się z Tobą w bólu, jak pan papież”, a jako ripostę słyszę „od razu wystrzelajcie katolików, przyjdą muzułmanie, to zobaczycie”.

Nie jest łatwo, gdy orientuję się, że mniej więcej co drugi znajomy/ co druga znajoma żali mi się, że linie lotnicze „kazały się szczepić”, a już bardzo niezręcznie robi się, gdy zdawać by się mogło inteligentny człowiek porównuje kilka tygodni ukrywania katastrofy ekologicznej na Odrze, zwłoki w działaniach ratunkowych i ukrywania informacji o potencjalnych źródłach skażenia do awarii „Czajki”, gdzie po 23 godzinach wiadomość była już w mediach i trwała akcja ratunkowa. Udawanie, że nie ma różnicy przypomina mi pięciolatka, który przemoczy buty i na uwagi rodziców odpowiada, że jemu jest dobrze w mokrych i właśnie o to mu chodziło, a poza tym tato też chodzi po kałużach. Przy okazji, podobnie zachowują się ludzie, porównujący systemową pedofilię i ochronę jej sprawców wśród kleru do przypadków pedofilii w innych grupach społecznych, gdzie reakcja jest natychmiastowa.

Oczywiście wiem, dlaczego tak jest. Skoro taki Plugawy Krystyn żre na sali plenarnej Sejmu i pyskuje, gdy mu się zwróci uwagę, podobnie jak drze ryja, zamiast poprawić swój błąd językowy i twierdzi, że ortografia jest lewacka, a mówi się „wziąŚĆ”, bo tak go uczyli i jest to przyjmowane jako norma debaty publicznej, to nie mam więcej pytań, choć budzi się we mnie ciekawość, co będzie następne. Słoma wystaje z butów na każdym kroku, czy sprawa warta jest kompromitacji, czy jest zupełnie pomijalna. Kilka miesięcy temu niejaki Jaki wystąpił w Europarlamencie w galotach wyglądających, niczym piżama lub dres, a potem dowodził oburzony krytyką, że to jednak nie dres. I tak sobie myślę, czy pan Patryk zakładając spodnie wyglądające jak obsrane lub koszulę wyglądającą jak obrzygana, będzie dowodził, że to fabryczny wzorek i dlatego nie ma nic zdrożnego w zakładaniu ich na publiczne wystąpienia. W każdym razie te lekcje idą w Polskę: Jak naniesiesz komuś do mieszkania gnoju, to zaatakuj go, że sam ma gnój w oborze, a gdy pierdniesz przy stole, będąc w gościnie, to wykrzycz, że to przez „skandaliczny” poczęstunek.

„Nakurwiam zen!” – podoba mi się ten oksymoron, bo nieźle oddaje to, co czuję. Jego pierwsza część mówi o tym, że moje emocje są burzliwe, a druga odzwierciedla mój sposób radzenia sobie z tymi z nich, na które nie mam wpływu: Po wyartykułowaniu opinii zajmuję się przyjemniejszymi sprawami. Ostatnio nawet nie czytam blogów, przynajmniej nie robię tego regularnie, bo wybieram rozrywki, które bardziej mnie relaksują. Ci z Was, którzy mnie lepiej znają, wiedzą że lubię wędrować, lubię też od czasu do czasu obejrzeć jakiś spektakl, czy film. Zazwyczaj robię to ze Świechną, ale ponieważ nasze plany wymusiły na nas prawie 3 tygodnie rozłąki, próbowałem rozejrzeć się za kolegami, którzy chcieliby się podłączyć pod ten sposób spędzania czasu. Niby nie jest to dla mnie zaskoczenie, ale jakoś tak nostalgicznie mi się robi, gdy orientuję się, że starzy znajomi nie wykazują entuzjazmu na takie propozycje, co skłania mnie do zwrotu ku nowym, dobieranym według klucza zainteresowań. Na szczęście z małżonką mą Świechną również się dobraliśmy zgodnie z naszymi pasjami. Klucz dostępności, jakim się kieruje młodzież, po latach ukazuje wady i luki, gdy tymczasem my z optymizmem patrzymy w przyszłość.

W Irlandii sezon wyprawowy może trwać nawet do końca października, mam w związku z tym kilka pomysłów na małżeńskie wypady, a od listopada – w porze deszczów i wiatrów, rozejrzymy się za koncertami i spektaklami. 17 listopada Dublin gości naszych ulubionych Finów. Sigur Ros koncertuje w „3 Arenie”, a to dopiero początek sezonu.

Sigur Ros – Olsen, Olsen.

Po głowie chodzi mi jeszcze jeden szczwany plan: Chciałbym powoli odchodzić od blogowania na rzecz pisania, bo choć natychmiastowe interakcje w blogosferze potrafią mile podłechtać moją próżność, to chciałbym pójść w kierunku ponadczasowości, robić coś, co nie starzeje się tak, jak komentarze do rzeczywistości. Mój projekt filmowy dał mi pojęcie o tym, co sprawia mi przyjemność. Zobaczymy, czy mi wyjdzie takie przesunięcie uwagi, bo zdaje się, że nie pokonałem w sobie łowcy nagrody. Mam za to Świechnę, która od dawna mnie namawia na ten krok. Może nie na porzucenie blogosfery, ale na pisanie i na kolejny film. Nierozsądnie by było zignorować takie wsparcie od najbliższej mi osoby.

Giants Causeway, to oczywiście miejsce, skąd pochodzą zdjęcia ilustrujące dzisiejszą notkę, a na nich jedna z tych wypraw, które miały posłużyć zarażeniu spokojem tych, którzy wszystko robią po coś innego od czerpania przyjemności z chwili.

076. Wróżę z butów.

Trzy dni w Donegalu, to stanowczo za mało w stosunku do tego, co można tam zobaczyć. Pakując się do wyjazdu, świadomie zrezygnowałem z laptopa, by nie rozpraszać się niepotrzebnie. Poza tym chciałem, by krótki czas wypoczynku był nim w rzeczywistości, zwłaszcza że mam sporo pracy, znów jeżdżę po całej Irlandii i naprawdę czuję głód czegoś więcej, niż zarabianie pieniędzy.

Buty, głupcze!

Tak się złożyło, że niedługo przed wyjazdem zobaczyłem zdjęcie najważniejszych butów Wolski, przyodzianych na potrzeby gościnnego udziału w konwencji Partii Republikańskiej i od razu odkryłem w sobie talent jasnowidza. Dziadyga, który nie jest w stanie wypastować butów, ni przypilnować własnego rozporka, zszedł o kilka poziomów niżej i ubrał na oficjalne wystąpienie dwa różne buty. Myślę, że wiem dlaczego Ziobro, Gowin, Morawiecki i Girzyński rozpoczęli rozpierdolkę tworu o żartobliwie ironicznej nazwie „zjednoczona prawica”. To, że prezesowi nie styka, wiadomo było nie od dziś, po katastrofie smoleńskiej był tak zbombardowany prochami, jak pensjonariusz Tworek na spacerniaku, co bynajmniej nie oznacza, że staje się on przez to mniej niebezpieczny dla tych, na których tyle lat zbierał haki. Gniew, czy furia, są bardzo podstawowymi uczuciami, to pierwsze emocje wyrażane przez niemowlaki, a gdy dopadną one kogoś z taką władzą, może być groźnie nawet dla najbliższego otoczenia. Właściwie, to ZWŁASZCZA dla niego. Jednak jeżeli już taki typ nie zauważa, że przyodział obuwie nie od pary, oznacza to że przestaje panować nad swoim własnym postępowaniem, zmienia się w bezbronnego starca i dla sfory karierowiczów jest to wyraźny znak do wznowienia walki o władzę. Partyjniocy z koalicji jeszcze rządzącej mają dużo więcej informacji o takich przejawach braku kontroli. Szary człowiek musi czekać na publiczną gafę, na to że nastąpi ona przy włączonej kamerze, bądź że uwieczni ją fotograf, stąd niezbyt często spotykamy taką dokumentację, ale ktoś, kto spotyka prezesa pana codziennie, widzi znacznie więcej.

Na Slieve League.

Przy okazji udziału Kaczyńskiego w konwencji Partii Republikańskiej, mam jeszcze jedną refleksję: Bielan był kretem w partii Gowina, to płatny zdrajca i pachoł na garnuchu prezesa pana. Jak inaczej wytłumaczyć obecność na konwencji szefa konkurencyjnej partii? Prędzej bym zaufał grzechotnikowi. No to co…? Ile jeszcze dajecie prezesowi, nim go wygryzą wierni towarzysze? Pytanie nie jest proste, sam chciałbym wiedzieć, na ile zniedołężniał emerytowany zbawca Narodu.

A gdyby tak spojrzeć 596 metrów w dół…?

Takie to myśli od czasu do czasu dobijały się pod mą czaszkę, podczas wędrówki na Slieve League (596mnpm), najwyższy klif Irlandii. Piękna, a jednocześnie stosunkowo łatwa trasa zwana „Ścieżką pielgrzyma” wznosiła się łagodnie biegnąc bagienną doliną i niezauważalnie podprowadzając nas pod sam grzbiet główny, z któego roztaczał się widok na całą okolicę. Na przykład na Glenkolumbkille z wioską edukacyjną założoną przez o. McDyersa, którą zwiedzaliśmy dzień wcześniej. Przy tej okazji wymieniliśmy ze Świechną kilka zdań na temat specyficznej dobroczynności Kościoła, czyli edukacja za pełnię władzy. Do tej pory ogromna większość szkół podstawowych w Irlandii, to szkoły katolickie, uczęszcza do nich 90% uczniów. Państwo poszło na łatwiznę, oddając lekkomyślnie edukację w ręce sekty. Efekt…? Niewolnicze pralnie Magdalenek, systemowe molestowanie seksualne, handel dziećmi nieletnich, nieoznakowane groby młodych dziewcząt i ich dzieci. To także ostrzeżenie dla szarych obywateli: Chcesz, by ktoś cię wyręczył w obowiązkach? Uważaj, byś się nie stał jego niewolnikiem!

Silver Strand.

W bezpośrednim sąsiedztwie Slieve League, po jego zachodniej stronie znajduje się wzgórze Leahan, u podnóża którego leży jedna z najpiękniejszych plaż Irlandii, Silver Strand, ukryta w klifowej zatoce Malin Beg. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie wizyty w tym cudownym miejscu znanym z epickich widoków i krystalicznie czystej wody otwartego Atlantyku. Dla pełni szczęścia, usytuowanie u wejścia do Donegal Bay chroni ją od nadmiaru parawaniarzy. Coś pięknego!

Wyskoczyłem z glanów.

W czasie, gdy zażywaliśmy piękna natury, Ryszard cierpiał w kocim hotelu, który z całą pewnością odbierał jako więzienie. Mam olbrzymie wyrzuty sumienia, bo widać było, że bardzo to przeżył. Nie mam jednak pomysłu, jak inaczej poradzić sobie z jego naturą. Gdy tylko się zorientuje, że długo nie wracamy, wyrusza na poszukiwania (nie wiem, czy szuka nas, czy innych ludzi, ale nie jest to bezpieczne). Dziś jest już w porządku, wróciła codzienna rutyna, kot dumnie okrąża swoje terytorium, dużo czasu spędza w przydomowym ogródku, jest już jak należy!

Rory Gallagher – Heavens Gate.

Oczywiście wiecie to świetnie, ale na wszelki wypadek przypomnę…: Rory Gallagher urodził się w Ballyshannon, Co. Donegal. Jak się domyślacie, odwiedziliśmy to miejsce i oddaliśmy mu hołd pod pomnikiem, więc ilustracja muzyczna może być tylko jedna. Pełna relacja z wycieczki wkrótce u Świechny, na Myszy Galaktycznej.

075. Oświeceniowe aspiracje homo sovieticusa.

„Praca męczy”. Pamiętam, jak 16 lat temu rozśmieszył mnie mój brat, któremu zorganizowałem możliwość wakacyjnego zarobkowania w firmie, w której i ja pracowałem. Dla mnie była to praca marzeń, nie przypominam sobie, bym tak lekko i bezstresowo zarabiał tak duże pieniądze. Dzieliłem się tymi odczuciami z rodziną i brat uznał, że jedzie po pieniądze za nic. Dla niego dla odmiany, była to pierwsza praca w życiu. Któregoś dnia zwierzył mi się, że jest zdziwiony, wręcz zaskoczony, bo nastawiał się na luzik, a tymczasem „praca go męczy”. Otóż od dłuższego czasu (odkąd wznowiłem pracę po chorobie) ja doznaję podobnego uczucia. Gdy tylko jakieś zlecenie się przedłuża, męczę się, ale do tego stopnia, że nie chce mi się nic, ale to dosłownie nic robić, nawet komentowanie notek na blogach mnie przerasta. Zmęczenie fizyczne ma jednak swoje plusy: Informacje społeczno-polityczne nie są dla mnie w takim stanie istotne, ważne jest, by się przespać, a przyznacie, że to całkiem rozsądny wybór, gdy po drugiej stronie jest nakręcanie się narodowym debilewem (ostatnio nasi politycy starają się dowodzić, że omijanie procedur bezpieczeństwa nie jest niczym złym, ba, konfuduje nawet obce wywiady, które zamiast męczyć się hakowaniem zabezpieczeń, wpisują hasło „dupa”, „admin” albo „qwerty” i już są na koncie z dostępem do informacji wrażliwych). Zdarza się jednak, że społeczeństwo polskie przychodzi do ciebie w pracy, a do pomocy bierze sobie przedstawicieli społeczeństwa rosyjskiego i litewskiego. I wtedy…, pozostaje robić swoje.

Rory Gallagher – Check Shirt Wizard.

W Irlandii szczepienia ruszyły pełną parą, ja jestem już po dwóch dawkach, moja żona po pierwszej, podobnie z większością ludzi w mojej pracy. Wyjątek stanowi całkiem spora grupa materiału genetycznego typu HOMO SOVIETICUS. Po pierwsze, uważają się za jedynych myślących, a po drugie, są czujni i wszędzie wywęszą czający się SPISEK. Noc ze środy na czwartek obfitowała w temat szczepień. Nie wiem, kto zaczął i gdzie, ale ludzie dzielili się swoimi doświadczeniami. Jednak szczególny rodzaj ludzi, ten z bloku postsowieckiego, dzielił się inaczej. Najpierw zbliżyłem się do Litwina opowiadającego Irlandce, dlaczego się nie szczepi i gdy mnie zauważył, zapytał czy ja się zaszczepiłem. „Jasne, jestem po dwóch dawkach Pfizera”, brzmiała moja odpowiedź, na co dowiedziałem się od kolegi znad Niemna, że jestem idiotą. Ponieważ go zignorowałem, poczuł się zobowiązany przybliżyć mi swą argumentację. „Zdrowy jesteś, po co ci to? Dałeś sobie COŚ wstrzyknąć, jesteś idiotą”. Zaprawiony w internetowych potyczkach z trollami, zbanowałem go, opuszczając jego towarzystwo. Rozmyślając o wytatuowanych ramionach rozmówcy (z tego co wiem, tatuaż robimy wstrzykując coś pod skórę, ale co ja, jako idiota, mogę o tym wiedzieć).

Nick Cave – Idiot Prayer.

Po Litwinie trafił się Polak. Prowadził rozmowę stojąc jakieś 10 metrów ode mnie, wydzierał się tak, że Irlandczyk do którego wykrzykiwał swoje wywody spytał się go w końcu, dlaczego na niego krzyczy. Oczywiście słyszałem, co takiego ważnego wykrzykiwał, bo nie słyszeć się nie dało. Po pierwsze, okazał się następnym, który nie da sobie CZEGOŚ, NIE WIADOMO CZEGO wstrzyknąć. Poruszony do głębi swą własną deklaracją, zaczął wykrzykiwać, że ma większą odporność od tych zaszczepionych i na wszelki wypadek powtórzył, że nie da sobie CZEGOŚ wstrzyknąć. Jednak to nie wszystko, gdyż nagle zabrzmiała nuta martyrologiczna. Otóż nasz rodak jest z kraju, który przeszedł HOLOCAUST (toż to prawie, jakby on sam go przeżył – moja złośliwa uwaga), a szczepienie jest jak gwiazda Davida na ramieniu. Ostatnim poruszanym tematem było…., no kto zgadnie? Tak, zgadza się…, on, polski ojciec i głowa rodziny nie szczepi się DLA DZIECI. W tym momencie Irlandczyk przerwał pytaniem o powód krzyku, co zmąciło memu rodakowi wątek i nie dowiedziałem się, jaki jest związek przyczynowo skutkowy.

Zauważyliście pewnie, że jak do tej pory bracia emigranci wykazywali się chęcią niesienia „oświaty kagańca” niedouczonym tubylcom, do których przybyli w poszukiwaniu lepszego życia. Nie inaczej było w przypadku Rosjanki, tłumaczącej nieśmiało Irlandczykowi przyczyny swojej rezygnacji ze szczepienia. Uderzył mnie sposób mówienia, charakterystyczny dla środowisk, gdzie kobiety nie mają nic do powiedzenia, więc każdą swoją myśl przedstawiają bardzo niepewnym głosem (ewentualnie krzykliwym, agresywnym, to drugi sposób obrony). Cichutko przekonywała rozmówcę, że koncerny to robią dla zysku (nie słyszałem, by ona pracowała gratis), a przecież nie tylko na covid można umrzeć, można zginąć na przykład w drodze do pracy. Nie byłem ciekaw, dlaczego w związku z tą prawdą życiową, chce dodatkowo zwiększyć szansę przyspieszonego zgonu, bo nie o sens przecież w takim tłumaczeniu chodzi.

Opowieść tę snuje człowiek zaszczepiony na ospę prawdziwą, błonicę, krztusiec, tężec, dur brzuszny, polio, wirusowe zapalenie wątroby, gruźlicę, covid-19. Byłbym niepocieszony, gdybym nie mógł dodać, że większość antyszczepionkowców jest również zaszczepiona. Nawet, jeśli o tym nie wie, nie pamięta, bądź nie chce pamiętać.

043. Idzie się.

Góry Wicklow nie wyglądają na granitowe: Pozornie łagodne, przykryte zielenią baranki wydają się być bułką z masłem dla wędrowców. Dzieje się tak za sprawą okrycia granitu warstwą łupków, kwarcytów i torfu. Pogląd zmienia się po wejściu w U-kształtne doliny polodowcowe, zamknięte po bokach przez imponujące klify. Pionowe, sięgające 300 i więcej metrów, wyrwane przez cofający się lodowiec uskoki nakazują szacunek, choć tak naprawdę dostępność tych gór dużo bardziej ograniczają ciągnące się na stokach górskich podmokłe łąki, bagna i torfowiska.

Owszem, człowiek współczesny może wygodnie poruszać się szerokimi, utwardzonymi drogami, wytyczonymi przez drwali i górników, ale spróbujcie gdzieś przejść na przełaj…. Nie polecam schodzenia z wydeptanych ścieżek. Tam właśnie wybraliśmy się korzystając z okienka pogodowego. Ja, Świechna i K., który po naszej zeszłorocznej wyprawie na Lugnaquillę (925 mnpm – można o niej poczytać, wystarczy tu kliknąć) nie mógł się doczekać kolejnego wyjścia w Wicklow. Celem był wznoszący się pomiędzy dolinami Glendalough i Glenmalur szczyt Lugduff (652 mnpm), start spod centrum turystycznego Glendalough.

Wczesnochrześcijańskie zabytki Glendalough – po lewej „Kuchnia Kevina”, kościół z VI wieku.

Od częstszych wyjazdów w to miejsce powstrzymuje nas jego położenie, wymuszające na nas pokonanie całej ruchliwej obwodnicy Dublina (M50), a później wleczenie się krętą drogą R755 wraz ze sznurem samochodów w to tłumnie przez Dublinian uczęszczane miejsce. Owszem, moglibyśmy tam się udać wiosną lub późną jesienią, by ominąć ruch turystyczny, ale wtedy bezdroża całkowicie rozmokną i będziemy skazani jedynie na główne, świetnie przygotowane trasy z Wicklow Way na czele, a my miewamy ochotę na coś więcej.

Pełni zapału ruszyliśmy z parkingu, tradycyjnie podziwiając zabytki Glendalough oraz podmokłe lasy i porośnięte ściany klifu. Po kilkunastu minutach wspinaczki spotkało nas rozczarowanie, ze względu na wciąż trwającą wycinkę oraz ograniczenia covidowe i ruch w jedną stronę, pogoniono nas okrężną drogą. Prostą, szeroką, twardą, miłą, otoczoną przez las. To jej plusy.

New Model Army – Vagabonds.

Minusy, to nie tak spektakularne widoki, długość szlaku (idąc naokoło solidnie nadkładamy drogi), no i zmyłka w orientacji (po kilku leśnych zakrętach naprawdę ciężko oszacować, gdzie się znajdujemy). Gdy wreszcie doszliśmy do irlandzkich połonin (nawet nie wiem, czy funkcjonuje dla nich jakaś specjalna nazwa regionalna), spróbowaliśmy się znaleźć w terenie. Pilnie wypatrywałem znanych sobie charakterystycznych punktów orientacyjnych i tak się na tym zafiksowałem, że gdy odkryłem coś, co mi przypominało ścianę zamykającą Glandalough, to założyłem, że to jest właśnie to, nie przeszkodziła mi w ocenie położenia nawet jej dziwna lokalizacja względem słońca.

Fraughan Rock Glen.

Tym sposobem tylna ściana Fraughan Rock Glen stała się moją tylną ścianą Glendalough (szkoda, że tylko w mojej głowie). Pobieżne podobieństwo tak mnie ogłupiło, że zignorowałem inne punkty orientacyjne. Jedno, co mi nie dawało spokoju, to zniknięcie ze spodziewanych miejsc obecności całkiem sporych szczytów. W każdym razie dziarsko weszliśmy na Mullacor (661mnpm) z przekonaniem, iż jesteśmy na Lugduff, wróciliśmy na przełęcz i dopiero wtedy wziąłem pod uwagę inne czynniki. No i zaczęło pasować.

Lugnaquilla (925 mnpm).

Coś, co podziwialiśmy jako bliżej nieznaną wielką górę, okazało się być samą Lugnaquillą. Odkrycie to było dla nas o tyle ważne, że dzięki niemu ustrzegliśmy się zejścia w Dolinę Glenmalur, znajdującą się po dokładnie przeciwnej stronie od naszej Glendalough. Pomyłka o 180 stopni, tylko dlatego że za pewnik wziąłem, że coś co widzę, jest tym, co chcę żeby było.

Mullacor (661mnpm).

Mówiąc inaczej, wchodząc za pierwszym razem na przełęcz, uznaliśmy że znajdujące się po naszej prawej stronie Lugduff jest szczytem będącym po lewej i tam ruszyliśmy w poszukiwaniu celu naszej wędrówki. Plus całej tej sytuacji jest taki, że poznałem lepiej topografię Wicklow Mountains i będę już o tę lekcję mądrzejszy. Zresztą, towarzystwo miałem przednie, więc czy weszliśmy tu, czy tam, nie miało znaczenia, skoro szczęśliwie wróciliśmy do domów. Idzie się – i to jest najważniejsze.

Lugduff (652mnpm).

To był ważny spacer, urodzinowy prezent Świechny, jedna z ostatnich tegorocznych okazji do górskiej wędrówki w przyjemnych „okolicznościach przyrody”, bo pora deszczowa tuż tuż, wiatry już się wzmagają i coraz częściej niosą nam arktyczne powietrze.

Dolina Glendalough (na pierwszym planie Glendalough Upper Lake).

Każde nasze wyjście na szlak jest w jakiś sposób ważne, z całą pewnością nosi w sobie pierwiastek duchowy, jak również filozoficzny. To oczywiście duże słowa, ale mało jest takich „warsztatowych” form wytłumaczenia człowiekowi jak krowie na miedzy, że nie jest pępkiem świata, że problemy, które w jego Grajdołkowie przesłaniają mu obraz rzeczywistości, są tylko małym wycinkiem istnienia. Że nie jesteśmy ani niezastąpieni, ani niezbędni, więc nadymanie się jak nie przymierzając prezes pan na wiecu partyjnym, nosi cechy groteski, podobnie jak uleganie szantażom emocjonalnym, że niby ktoś tam gdzieś tam sobie bez nas nie poradzi i dlatego wymaga naszej obecności 24 godziny na dobę.

Dolina Glendalough powoli wypełnia się cieniem.

Taki spacer uświadamia także, że choć tyle życia przed nami, to jednak warto takie doświadczenie niezwłocznie sobie zaserwować, jeżeli tylko warunki sprzyjają, czyli jest czas, zdrowie, pogoda i możliwości. Bądźmy szczerzy: nie raz i nie dwa odmawiałem sobie takich doznań, bo mi się wstać z łóżka nie chciało lub wolałem kasę przeznaczyć na co innego, a przecież takie zachowanie i tak przydarza mi się dziesięć razy rzadziej, niż przeciętnemu zjadaczowi chleba.

Glendalough Lower Lake.

Dziesięć? A może sto razy rzadziej? W końcu znam niemało osób mieszkających 20 kilometrów od gór, które nigdy w nich nie były. Gdy zaniechania wejdą w krew, właśnie tak można skończyć, a potem, gdy już naprawdę z powodów zdrowotnych się nie da, pozostaje uderzyć w nagły lament, że już nigdy tego nie będę mógł zrobić.

Wracając do realiów: Wiecie co jest najfajniejsze? Gdy wychodzę w góry, poświęcam oczywiście czas, energię. Mógłbym zamiast tego posprzątać dom, zrobić remont…. Otóż wyobraźcie sobie, że wróciliśmy z wyprawy… i dalej możemy to zrobić! Posprzątać, pomalować, wyremontować…. Tak się składa, że obowiązki na nas zaczekają, a pogoda, zdrowie i czas, już niekoniecznie. Wczoraj dowiedzieliśmy się na przykład o kolejnych obostrzeniach pandemicznych, mamy zakaz opuszczania naszego hrabstwa, na szczęście, tego co zobaczyliśmy i przeżyliśmy, nikt nam nie odbierze.

Jeleń z Wicklow.

Daniele, jelenie z Wicklow, nad głowami majestatycznie kołujące kruki, a obok tego piękny, naturalny las z rezerwatu oraz (dla kontrastu) spustoszony przez wycinkę las „hodowlany”.

Świechna podążająca w kierunku zachodzącego Słońca.

To wszystko mogliśmy oglądać, bo mam taką Żonę, bo mam takiego przyjaciela, no i (nie będę przesadzać ze skromnością)…, bo sam taki jestem. Tak naprawdę, ten czas mogliśmy spożytkować w inny, równie dobry sposób (nie chciałbym nikomu narzucać swoich form spędzania wolnego czasu, bo jest ich wiele, co najmniej tak samo dobrych), ale zawsze jest jest jeden warunek: Jeżeli czegoś naprawdę chcemy, to musimy się zmobilizować, wstać i zrobić pierwszy krok. I każde z nas widzi to podobnie, a jednak inaczej. Świechna opisała wycieczkę tak – kliknij tu, by z nią ruszyć tą samą trasą i spojrzeć na nią jej oczami.

Rush – Dreamline.

034. Najpierw Slieve Binnian, potem powrót do rzeczywistości.

Tytułowy Slieve Binnian, to piękna, granitowa góra w hrabstwie Down, której atrakcyjność podnoszą doskonała dostępność, krajobraz serca Mournes oraz panorama ze szczytu, która oprócz normalnego w tym paśmie widoku Morza Irlandzkiego z Wyspą Man na horyzoncie, zawiera zbiorniki retencyjne Silent Valley i Ben Crom, spoczywające u samego podnóża wraz ze swoimi zaporami. Dodatkowo, grzbiet przyozdobiony jest niezwykłymi formacjami skalnymi. Liczba turystów w sobotę była duża, zbyt duża jak na moje standardy komfortu, na szczęście dało się ich zgubić, oddalając się szlakiem grzbietowym od najbliższych parkingów. Świechna zdążyła już zawrzeć u siebie wspaniałą fotorelację (kliknij tu), a nawet dwie (tu też jest kilka zdjęć, jeśli klikniesz), natomiast ja opowiem Wam o czymś innym.

Na piesze wędrówki po górach jeździłem od dziesiątego roku życia. Żeby pokonać trasę, zobaczyć wszystko po drodze na własne oczy, poczuć atmosferę szlaku, spotkać ciekawych ludzi. Zawsze wydawało mi się, że to jest główny powód odwiedzin w górskich miejscowościach. Spotykałem na szlakach ludzi różnie przygotowanych, wzorowych turystów i pozbawionych wyobraźni leszczy, ale nawet ci ostatni mieli ten sam cel. Tymczasem kilka dni temu zobaczyłem zdjęcia z kolejki do wyciągu krzesełkowego na Kopę w Karpaczu (na stronie Nowiny Karpacz). Czas oczekiwania: 6 godzin!!! W ogonku młodzi ludzie stanowili mniej więcej 90% stanu oczekujących. Przez ten czas można pieszo wejść i zejść. Lato, piękna pogoda, a towarzystwo w krótkich gatkach i bucikach z trzema paskami, obowiązkowo wyposażone w smartfony i nic więcej. Nie wnikając, co zrobią, jeśli załamie się pogoda, gdy będą na górze, bądź jeżeli wtedy nastąpi awaria wyciągu, zastanawiam się, co to za niepełnosprawność sprawiła, że przejścia szlakiem nie uważają za dobry pomysł. Jest też coś, co zastanawia mnie jeszcze mocniej: Jak w związku z powyższym wygląda ich cały urlop w górach? Łażą w tę i we w tę po śmierdzącym smażonym olejem deptaku? No przecież, jak już wjadą wyciągiem na górę, to im materiału na instagram starczy z nawiązką.

Wracając do mnie. Po sobotniej wycieczce na Slieve Binnian, czekały mnie dwie wieczorno-nocne zmiany w pracy. Maseczki, social distancing, mniejszy skład, za to więcej czasu na wykonie roboty, czyli spokój, choć pracowity. Ludzie wypoczęci (mało zleceń), zrelaksowani, a pośród nich jeden zarośnięty typ, wykonujący nerwowe ruchy. Jak gdzieś idzie, to niemal biegnie, jak coś sprawdza, to wszystko dookoła aż furczy, z taką energią jest przysuwane, kanapki pochłania tak, jakby wszyscy wokół czaili się, by mu je zjeść, gdy pomylił drogę i przeszedł 20 metrów w kierunku przeciwnym, niż powinien, wracał biegiem, przeciskając się między ludźmi, jakby chciał odzyskać „utracony czas”. Litwin. Mówcie co chcecie, ale”homo sovieticus” nie jest abstrakcyjnym pojęciem. Dlaczego nigdy w takiej akcji nie widziałem żadnego Irlandczyka? Zawsze musi to być Polak, Litwin, Łotysz, ewentualnie Rosjanin. Nawet Hindusi i Arabowie zachowują spokój. Jak widzę jakiegoś narwańca wyglądającego, jakby przed chwilą wciągnął do nosa biały proszek, to zawsze musi być z Europy Wschodniej. Przyzwyczaiłem się już do irlandzkiego stylu życia, nie chciałbym, by patologiczne zwyczaje zostały przeniesione do tego spokojnego kraju. Martwi mnie jeszcze coś: Nie ma zbyt wielu zleceń, a dodatkowo dochodzą nas słuchy o bankructwach firm, z którymi współpracowaliśmy. Niektóre plany trzeba będzie odłożyć na później.

Z innych ciekawostek…. Obejrzeliśmy fabularną biografię Edith Piaf „Niczego nie żałuję” (2007). Ponieważ jej życie było dla mnie całkowicie nieznane, oglądałem z zapartym tchem. Niesamowity obraz destrukcji. To niewiarygodne, jak zniszczona mogła być ta 48-latka, której postać natychmiast skojarzyła nam się z Judy Garland (przeżyła 47 lat). Obie panie będąc w kwiecie wieku wyglądały niczym schorowane staruszki. Nie tyle z powodu biedy, co alkoholu i narkotyków. „Ubóstwo mentalne”, taki termin mi bardzo do nich pasuje.

Edith Piaf – Non, je ne regrette rien.

Ciekawe jest, że bycie uznanym artystą wcale nie gwarantuje rozwoju, można być na szczycie i pędzić życie ulicznicy. Że w droższych lokalach? Egzotycznych miejscach? A cóż to za różnica, jeżeli poza snem i pracą jest tylko stolik z alkoholem i narkotyki na ból, na sen, na każde przykre doznanie. Swoją drogą nie sądzę, by Edith „nie żałowała niczego”, wręcz przeciwnie, żałowała, lecz bała się do tego przyznać, chciała uchodzić za zwyciężczynię.

Właśnie się dowiedziałem, że w małym dolnośląskim miasteczku, gdzie prężny dyrektor domu kultury zorganizował weekendowe warsztaty dla dzieci ze znanym w tamtym rejonie malarzem i społecznikiem, na zwieńczenie sobotniego wieczoru przygotował coś absolutnie niezwykłego: projekcję przedwojennej, niemej wersji „Pana Tadeusza” (1928), z muzyką wykonywaną na pianinie na żywo, jak w latach premiery. Projekcja odbyła się na rynku, wstęp był wolny. Wyobraźcie sobie, że nikt z miasteczka nie był zainteresowany. Obecni byli tylko przyjezdni miłośnicy kina. Z mieszkańców miasteczka najbardziej zauważalna była alkoholiczka, którą mąż zamknął w domu, więc przez okno na drugim piętrze, na sznurku wciągała trunki, zakupione przez troskliwych znajomych. Czy tak mocno różniła się od Judy Garland i Edith Piaf? Akurat dobiega wieku, w którym jej sławne koleżanki zakończyły swój żywot, jest podobnie jak one zniszczona. To prawda, nie umie tak śpiewać jak one, ale łączy je ubóstwo mentalne. Alkohol, jako najwyższa forma rozrywki. „Ciesz się późny wnuku, ideał sięgnął bruku”. To oczywiście Norwid i „Fortepian Szopena”. Cytat odnosi się do wyrzucenia na bruk oryginalnego instrumentu legendarnego muzyka, z jednej strony symbolizuje zniszczenie dziedzictwa kulturalnego, ale z drugiej, dostępność sztuki dla ludzi ulicy. Czy tak jest naprawdę? W Polsce Telewizja „Narodowa” puszcza Zenka Martyniuka, a nacjonalistyczne przygłupy prześcigają się w dowodzeniu, że Miłosz, Szymborska, Tokarczuk, wcale nie są warci Nobla.

Skoro już przy różnych formach szaleństwa jesteśmy, wspomnę na zakończenie, że dane nam było obejrzeć „Birdmana”, dziwną produkcję nagrodzoną Oscarem o postępującym oderwaniu od rzeczywistości brodwayowskiego światka artystycznego, ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego Birdmana, aktora filmów s-f usiłującego za wszelką cenę udowodnić sobie i innym, że potrafi grać na scenie. Próbę zdobycia obcego sobie Brodwayu przypłaca dramatycznym kryzysem emocjonalnym. Inne spojrzenie na Nowy York Woody’ego Allena, przedstawione przez meksykańskiego reżysera, Alejandro Gonzaleza Inarritu.

027. Trudne powroty do zwykłej roboty.

Irlandia znosi kolejne restrykcje związane z pandemią, dzięki czemu otrzymałem pierwsze propozycje pracy. Po przymusowym odwyku od roboty, rzuciłem się na nie, niczym Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla i od razu zostałem sprowadzony na ziemię. Już, już, zaklepałem sobie pięć zleceń, wszystkie ładnie potwierdzone, gdy obcięli mi je do dwóch, potem dostałem dwa więcej, by na drugi dzień zredukować o dwa, a po wykonaniu jednego z pozostałych, otrzymałem wiadomość, że odkryli, iż pracy jest za mało i odwołują mnie z tego zamieszania. W każdym razie zarobiłem pierwsze pieniądze od czasu wybuchu pandemii, po czym mój organizm zażądał dwóch dni na dojście do siebie. Strach pomyśleć, co by było, gdybym miał pracować pięć dni pod rząd.

Rory Gallagher – A Million Miles Away.

Dochodząc do siebie po szoku roboczym, przeglądałem youtube’a i trafiłem na kogoś, kogo znać powinienem, a nie znałem. Rory Galagher, Irlandczyk z Donegalu, wychowany i żyjący w Cork, mogę go słuchać na okrągło i tylko dla zasady (higiena psychiczna) zdejmuję słuchawki i wrzucam w odtwarzacz coś z mojej starej kolekcji. Wracając do mojego spóźnionego odkrycia: Rory, jak wielu Irlandzkich muzyków zszedł przedwcześnie z tego świata, umierając na powikłania po przeszczepie wątroby. Oj, ta wódka na myszach…! Mimo tego, że irlandzka whiskey (w przeciwieństwie do szkockiej) jest robiona wyłącznie tradycyjnymi metodami, bez mieszania ze spirytusem, etanol robi swoje, a jakby tego było mało, facet pomógł sobie panadolem. Oczywiście 48 lat, to i tak więcej, niż 27, ale sami wiecie…, mało komu odechciewa się życia w tym wieku. Ja na przykład mając tyle lat, zapragnąłem się z lekka ustatkować i wstąpiłem w związek małżeński niesakramentalny ze znaną Wam Świechną i teraz dopiero zamierzamy sobie wspólnie pożyć 😉

Rory Gallagher – Tattoo’d Lady.

Dziś otrzymaliśmy pakiety wyborcze, jeśli chodzi o mój głos, to pakuj się Andrzej, jedź na wieczne szusowanie do Kazachstanu, czy innej Gruzji. Zauważyliście, że Maliniak coraz głośniej się drze na swoich wiecach? Robi groźne miny, jakby ktokolwiek się go bał i krzyczy różne bzdury, n.p. „nie pozwolę deprawować dzieci”. Jak to mówią, nie kracz, kracz, bo się zes..sz! TY nie pozwolisz! Podpiszesz wszystko, co ci każą! Wkrótce już jako były prezydent, a póki co, zrobiłem ci okolicznościowego mema. Pierwszego w życiu!

Chciałem w tym miejscu napisać, że Andrzej stał się inspiracją, ale jeszcze to przeczyta i uwierzy. Nie wierz w to Duduś, łacha z ciebie drę i to wszystko. Drugi zaś mem mojej produkcji zamieszczam zamiast komentarza do nagłej, wyborczej wizyty teoretycznego prezydenta w USA. Czyżby kolejny „sukces wizerunkowy”?

Kto w lot złapie hostię,

zatańczy w Lednicy,

a kto na Żoliborz

nocny kurs zaliczy?

Ukucnie przy Trumpie,

i obieca cuda?

To niby-prezydent,

niby-dupa. Duda.

024. Cudowny czwartek.

„Cudowny czwartek”, to jedna z baśni dla dorosłych spod pióra Johna Steinbecka. Czyta się wspaniale, bo jest w niej ciepło, którego pragnie nasze wewnętrzne dziecko. Mam z takimi pozycjami problem, bo z jednej strony jest to majstersztyk słowa, ale z drugiej, modelowy przykład marzeniowego myślenia. Nasz cudowny czwartek był jednak w całości realny i nie było w nim nic, czego nie dałoby się przewidzieć obserwując nasze przygotowania, mało tego, bez problemu da się powtórzyć i nie będzie to sprawa nadzwyczajnego zbiegu okoliczności.

Foyles Way, Ravensdale.

Pierwsza w sezonie wycieczka górska została opóźniona przez pandemię, aż wreszcie nadszedł długo wyczekiwany moment. Tęskniliśmy do tego dnia obydwoje do tego stopnia, że ja nie mogłem spać, Świechna natomiast spała, ale przygotowywała się do drogi w swoim własnym śnie. Gdy już znaleźliśmy się na szlaku, szło się wspaniale, wszystko opisała i obrazkami okrasiła Małżonka tutaj (kliknij, by poczytać), ja jedynie dodam, że nie miałbym nic przeciwko zamieszkaniu gdzieś na stokach tych wzgórz.

Cudowny czwartek nie skończył się tak szybko, bo przyjaciele, z którymi wędrowaliśmy po górach zaprosili nas na obiad, a potem strzeliliśmy sobie seans filmowy. „Roma”, która w oscarowym starciu pokonała naszą „Zimną wojnę” wbiła nas w fotele. Film przypomina trochę kino skandynawskie: akcja dzieje się powoli, pełna jest niedomówień, nikt niczego nie zamierza widzowi tłumaczyć, a jednak w miarę upływu czasu obraz Meksyku bez mężczyzn zaczyna przejmować do szpiku kości. Nie zrozumcie mnie źle, mężczyźni występują obficie, to w końcu patriarchalne społeczeństwo, tylko że zajmują się oni głównie destrukcją (gangi, morderstwa, zdrady małżeńskie i nie tylko, ignorowanie obowiązków rodzicielskich). Jest w tym filmie taka symboliczna scena, gdy banda wysportowanych osiłków trenuje jakąś sztukę walki, a mistrz ubrany jak superman pokazuje mało efektowne, pozornie łatwe ćwiczenie, którego jak się okazuje, nikt z nich nie potrafi zrobić. Nikt, prócz przyglądającej się ćwiczeniom samotnej, zmęczonej, ciężarnej Indianki. Tylko że nikt jej nie zauważa, wszyscy są wpatrzeni w swojego cudaka. Właśnie…, rdzenni mieszkańcy Meksyku i ich los, to drugi ważny motyw tego filmu, a wszystko to widziane przez swoisty filtr, jakim jest pamięć chłopca wychowanego przez taką właśnie siłaczkę, która miała pecha urodzić się w biednej, indiańskiej rodzinie z Meksyku – i to jako kobieta. Wiem, że Świechna pisze o „Romie” notkę, która prawdopodobnie będzie gotowa za kilka dni, więc zajrzyjcie do niej, bo z pewnością napisze więcej, szerzej i jak znam życie, dorzuci Wam dużo informacji tak o twórcy, jak i o Meksyku. Na razie jednak planujemy wykorzystać pogodę na dalsze spacery po górach.

Świetliki – Opluty.

Cudowny czwartek we mnie pozostał i mimo, że cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w domu, nie kwapiliśmy się do nowych wrażeń, zapisywaliśmy nasze wczoraj. Oczywiście nie uszło mojej uwadze, że gdy my korzystaliśmy z tego, co daje nam życie, pewien niedołężny dziadyga znów zaczął lżyć w Sejmie opozycję, tym razem nazywając ją chamską hołotą (czyżby demencja?! coraz mniej wyszukane te bluzgi). Zastanawiam się, czy on zdaje sobie sprawę z własnej żałosności: Pierdołowaty tchórz zadufany w stałość swej obecnej pozycji prezesa pana, przekonany że czopki i zawodowa ochrona będą przy nim do końca, głupiec któremu się zdaje że z każdego może zrobić niewolnika, samemu będący niewolnikiem własnej paranoi, nadszyszkownik Kilkujadek oczekujący, że za swe szaleństwo będzie w końcu powszechnie uwielbiany, herzogowski Lope de Aguirre coraz bardziej osamotniony w żądzy podboju, choć jedyne czym zarządza, to coraz bardziej znienawidzona i skłócona załoga PiSowskiej tratwy – dryfującej, a nie kierowanej, robiącej sobie wrogów wszędzie, gdzie się pojawi. Nawet gdy nurt już go pochłonie, nadal będzie miał wokół pełno chętnych na dołożenie mu kamieni do wora ciągnącego go na dno, a wtórować temu będzie donośny rechot gapiów. Tchórze zawsze kończą tak samo, umierają nie zaznawszy nic prócz strachu i własnej wściekłości. Zanim to jednak nastąpi, każdego dnia, na przykład jutro, będzie kontynuować walkę z ostrym cieniem mgły, chować się w willi na Żoliborzu, bądź za plecami ochrony, podczas gdy ja z uśmiechem wezmę Świechnę za rękę na kolejny dobry spacer.

003. A gdy już zaśnie nakarmiony kot.

Świechna jak zwykle pochłania niewyobrażalne ilości wiadomości. Wystarczy jej tylko coś wyszperać w sieci i zarekomendować, a zaraz przeczyta, by następnie wyszukać inne informacje na ten temat. Ja tymczasem, gdy się na czymś zafiksuję, mielę to we łbie dbając, by w tym czasie mi nikt nie robił śmietnika informacyjnego poprzez podsyłanie nowych wiadomości. Wspominałem Wam o przesłanych przez kumpla utworach autorstwa jego syna. Były tak dobre, że niewiele byłem w stanie zrobić oprócz wałkowania ich w głowie. Skończyło się dopiero, gdy wysmarowałem recenzję i odesłałem koledze. Chłopa zatkało i nie wiedział przez cały dzień, co mi odpisać, żeby w to włożyć adekwatnie dużo wysiłku co ja. Dopiero gdy po jego odpowiedzi przeczytałem sobie, co mu napisałem, zacząłem się śmiać, a gdy to pokazałem Świechnie, przyłączyła się i ona. ZA DUŻO SŁÓW!!! Młody artysta wart jest uwagi, nie mam wyrzutów sumienia 🙂 No i przyjemnie jest tak skupiać się na rzeczach miłych wiedząc, że obowiązki nie gonią.

Od czasów studenckich nie słuchałem tyle muzyki i nie oglądałem tylu filmów. Prawie codziennie robimy sobie seans. Być może miłośnicy telewizji wzruszą ramionami, bo wiem że użytkownicy tego sprzętu mają niewyobrażalną dla mnie umiejętność obejrzenia filmu na jednym kanale po to, by sekundę po jego zakończeniu przerzucić na inny kanał, gdzie od 15 minut dają inny film i go dalej oglądać. A mój ojciec, to ma nawet zdolność zaśnięcia na jednym filmie, obudzenia się na drugim i kontynuacji oglądania z przekonaniem, że ogląda to samo, tylko początek był jakiś taki ciekawszy. My tymczasem czujemy potrzebę przegadania każdego filmu, chyba że gadać nie ma o czym. Wczoraj mieliśmy „Wszystkie odloty Cheyenne’a” Paolo Sorrentina – ma naszą mocną rekomendację. Pierwszy raz widziałem coś takiego, że każdy kadr z pomieszczenia zamkniętego wyglądał niczym obraz olejny lub projekt okładki płytowej. Odnosiłem wrażenie, że każdy rekwizyt był przemyślany, a przesunięcie go o pół metra rozwaliłoby kompozycję całego ujęcia. Piękne zdjęcia plenerowe były oczywistą kontynuacją tak pedantycznie przygotowanych ujęć studyjnych. Drugi w ciągu kilku dni film drogi, chyba nawet bardziej zbliżony do wzorca gatunku od „Trzech pogrzebów Melquiadesa Estrady”, bo tu zdecydowanie od przebiegu akcji ważniejsze było poznanie bohatera i śledzenie jego przemiany. Powiedziałbym, że najmniejszego znaczenia nie miało, co mu się uda, a co nie. Świetny film o wrażliwości.

Jethro Tull – Fire At Midnight.

Nasza wieś była dziś powleczona lekką mgiełką, dzięki której mieliśmy słoneczko jak z obrazu Van Gogha. Pięknie się odcinały w tej scenerii klifowe skały naszej Głowy, a daleki odpływ zapraszał w miejsca, gdzie rzadko da się przejść suchą nogą. Irlandia dzielnie radzi sobie z ograniczeniami, ale z niepokojem zastanawiamy się co będzie z naszymi ulubionymi kawiarniami. Zdajemy sobie sprawę, że w takich warunkach większe szanse mają sieciówki, które raczej omijamy. Zwłaszcza niepokoi nas los świeżo odkrytej włoskiej knajpki z kawą z własnego palenia i świetnymi śródziemnomorskimi przekąskami. My nie mamy powodów do obaw – u nas codziennie zasypia nakarmiony kot, a dom w którym zasypiają spokojnie syte zwierzęta, to szczęśliwy dom.