137. A jeśli Polska, to właśnie ta ojszczana klapa…?

23-go sierpnia postawiłem nogę na polskiej ziemi. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymując się od wycałowania płyty lotniska, jak to miał w zwyczaju papież pierdyliardlecia, ruszyłem na spotkanie polskiej kulturze i polskim normom społecznym. Tak jak się spodziewałem, na dzień dobry przypomniałem sobie o narodowej kulturze jazdy. Pomijając „miszczów kierownicy” cisnących po autostradzie z prędkością ok. 200 km/h (mijali mnie średnio co pół godziny) większych cudów nie spotkałem (nie będę przecież liczył rodaków próbujących staranować mnie, gdy usiłuję włączyć się do ruchu z miejsca parkingowego wzdłuż ulicy). Do czasu. Sporo jeżdżę, wiele już widziałem, ale „profesjonalnego” kierowcy TIR-a trąbiącego na samochód jadący z maksymalną dozwoloną prędkością w terenie zabudowanym sobie nie przypominam. Owszem, zdarzało się, że próbowali mi najechać na zderzak, by mnie zmobilizować do łamania przepisów, ale żeby jeszcze trąbić? Jeżeli czyta mnie jakiś „profesjonalny kierowca” z kategorią A+B+C+D+E, to taka informacja: Gdy widzę w lusterku wstecznym zbliżający się samochód doganiający mnie z powodu znacznego przekroczenia dopuszczalnej prędkości, ja nadal znam przepisy ruchu drogowego, husaria ze słomą w butach nie robi na mnie przesadnego wrażenia. Jednak gdy usłyszę do tego klakson, mogę co najwyżej zatrzymać samochód zatrzymując całkowicie pas ruchu, podejść do szoferki trąbiącego i powiedzieć „piękny dzień, w czym mogę pomóc?” Naprawdę.

Jaś Fasola i zalety odkręcania kierownicy.

Skoro już jestem przy polskich normach związanych z ruchem drogowym, to dwa słowa o przepisach: DO DUPY! O znakach drogowych wyglądających tak, jakby raz ustawiali je robotnicy po zażyciu amfetaminy, a innym razem po zjaraniu skręta marihuany nie będę się rozpisywać, bo zdążyłem się przyzwyczaić, ale jestem świeżo po wizycie, umówionej wizycie w Wydziale Komunikacji, więc może o tym. Udałem się tam z wszelkimi papierami potrzebnymi do przerejestrowania samochodu (bez zmiany numerów rejestracyjnych). Nie zostałem obsłużony, gdyż nie zabrałem ze sobą tablic rejestracyjnych. Kierownicy, ani odkręconych kół też ze sobą nie przyniosłem, ale nie zdążyłem o tym powiedzieć panu z okienka, bo mam obawy, że i tego nasze mocarstwo wymaga. Mam niejasne wrażenie, że te azjatyckie, tudzież afrykańskie zwyczaje wynikają z tego, że błogosławione było nie było ręce urzędników…, naszych, polskich urzędników, powinny dotknąć każdej rejestracji – i to jeszcze przed uroczystym poświęceniem ich przez lokalnego proboszcza. Możliwe, że dzięki temu jaśnieć one mogą pełnym blaskiem. Tylko co, jeżeli Polska, to ta ojszczana klapa?!

Marek Koterski – „Dzień świra”.

Teraz uwaga, uwaga, zmiana nastroju! Tak naprawdę jestem na wakacjach i meandry administracyjne polskiego mocarstwa nie dotykają mnie mocniej, niż ewentualne zawiłości prawne mocarstwa, dajmy na to, egipskiego, mogłyby dotyczyć Janusza Kowalskiego udającego się raz do roku na wakacje all inclusive do Szarm el-Szejk. Przyjechałem tu, by się zrelaksować i tego się trzymam. Przez pierwszy tydzień ćwiczyłem wrażliwość twórczą, bo startuję z moim projektem teatralno-filmowym. Na pierwszy ogień poszedł eksperymentalny monodram. Eksperymentalny dla mnie oczywiście, bo jak znam życie, nie jestem z tematem ni formą pierwszy, drugi, ani nawet dziesiąty, ale ponieważ mam zbyt małą wiedzę, by być o tym przekonanym, to się trochę pobawię.

Rzecz jest o tym:

A trochę też o tym:

Nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale już teraz mogę powiedzieć, że mój aktor przechodzi sam siebie i jeżeli tylko uda nam się dojechać do końca utrzymując poziom i zachowując przy tym spójność sztuki, wstydu nie będzie. Sesję zakończyłem zadowolony, do następnej jeszcze trochę czasu.

Po tygodniu dołączyła do mnie Świechna i od tej pory skupiam się wyłącznie na miłym spędzaniu czasu. Pogoda dopisuje, nastroje również, choć gdybyśmy byli bardziej podatni na zewnętrzne wpływy, zwłaszcza na cudze sprawy, to nie byłoby kłopotu z zepsuciem sobie humorów. Ostatnie 2 miesiące w mojej rodzinie zostały zdominowane przez tragiczne wydarzenie, którego nawet nie można całkowicie zamknąć, bo nie jest łatwo zmierzyć się ze śmiercią młodego człowieka, gdy ukrywane są okoliczności i przyczyna zgonu. Zdarza się więc, że empatia nie pozwala mi się skupić na swoim życiu, ale mam nadzieję, że nie są to zbyt długie okresy. Odwiedziliśmy wujostwo, które jest znacznie mocniej dotknięte tą śmiercią, widzieliśmy na własne oczy, że się nie pozbierali, chciałbym móc im ulżyć, ale czuję się bezsilny widząc, że nie przeżyli żałoby, cały czas ją pielęgnują zamiast zamknąć. Potrafię to zrozumieć, ale nie skłamię przecież, że to dobrze. Mam Świechnę i dzięki temu najsmutniejsze nawet przeżycia stają się po jakimś czasie wspomnieniem, dalej przeraźliwie smutnym, ale jednak wspomnieniem, jeśli wiecie o co mi chodzi.

Zaczął się dzień 7-go września, nasz dzień. 4 lata temu miła pani z Urzędu Stanu Cywilnego udzieliła nam ślubu. Każdego dnia przeżywamy coś pięknego. Staramy się to jakoś dokumentować, pismem, fotografią, rozmową. Wziąłem do ręki aparat, przeglądam ostatnie zdjęcia. W ciągu zaledwie 7 dni spotykaliśmy rodzinę i przyjaciół, otaczaliśmy się zwierzętami teściów i znajomych, podróżowaliśmy w deszczu w kierunku tęczy oraz w słońcu przed siebie, próbowaliśmy kawy od kilkunastu baristów, obiadów od kilku szefów kuchni, podglądaliśmy kaczki, pawie, kawki i gawrony, łazikowaliśmy po Trzebnicy, Wrocławiu, Janowcu n. Wisłą, Kazimierzu Dolnym, Puławach, byliśmy na wzgórzach i w wąwozach, podziwialiśmy Wisłę, a teraz idziemy spać i w dalszą drogę.

Kilka godzin temu czytałem celną myśl Darka Milińskiego: „PIĘKNY ŚWIAT I NIECH NIKT TEGO NIE KOMPLIKUJE”.