029. Największe wyróżnienie.

Zaczynamy deszczowy tydzień, prognozy dla wschodniego wybrzeża Irlandii nie pozostawiają złudzeń, więc niejako przy okazji dopadła mnie dziwna melancholia. Zaczęło się jednak od tego, że zostaliśmy ze Świechną naprawdę docenieni. Co tu dużo gadać, lubię to, choć staram się najmocniej jak umiem nie przejmować reakcjami otoczenia. Zresztą, nie bądźmy hipokrytami, każdy to lubi…, chociaż trochę. Począwszy od doceniania w pracy, a na przełożeniu na relacje przyjacielskie skończywszy. I tego od jakiegoś czasu doświadczamy – i to w takim natężeniu, że aż się boję (mówiąc za siebie), czy na to zasłużyłem, bo najgorzej boli rozczarowanie samym sobą. Tymczasem wyrazy serdeczności, drobne gesty, jakie otrzymujemy od sąsiadów – od ciepłych słów po pomoc sąsiedzką – zdają się nie mieć końca, a nie chciałbym, by okazały się złudzeniem, bo to wszystko jest zaledwie za „róbmy swoje”, pamiętną radę Wojciecha Młynarskiego. Jednak piątkowe wydarzenie przebiło wszystkie dotychczasowe dowody zaufania.

Zaczęło się niezobowiązująco, bo wpadliśmy na pomysł kolejnego seansu w naszym „prywatnym dyskusyjnym klubie filmowym”. Podtrzymana została propozycja sprzed kilku dni. „Róża” Smarzowskiego, to doskonały kawałek historii z serii pytań o kondycję moralną Narodu. Nikt tak jak pan Wojciech nie rozprawia się z naszymi mitami: „dobrodusznego Kresowiaka”, „sielskiego życia na wsi”, „fajnego alkoholika”, „oddanego ojczyźnie mundurowego”, czy „duchownego w służbie bliźniego”. „Róża” się w tę tematykę wpisuje. To film, który trzeba obejrzeć, żeby nie popaść w pychę narodową i na nowo zdefiniować pojęcie bohaterstwa.

Jak zwykle przy takich okazjach, rozmawialiśmy na wiele tematów, nie tylko filmowych. Nasi znajomi bardzo poważnie podchodzą do kwestii wychowawczych, zwłaszcza w kontekście własnych obowiązków, więc często dyskutujemy o bezpieczeństwie dzieci, a K. i J. byli świeżo po rozmowie ze swoim prawnikiem. Dotyczyła ona głównie wpływu legalizacji związku na bezpieczeństwo rodziny, ale niejako przy okazji poruszona została inna kwestia. Emigranci odcięci są od możliwości szybkiej pomocy rodzin, które pozostały w krajach pochodzenia, a wypadki chodzą po ludziach. Krótko mówiąc, prawnik zasugerował przygotowanie planu awaryjnego do przejęcia opieki nad dziećmi, gdyby im, rodzicom, stało się coś złego. Jakież było moje wzruszenie, gdy nasi przyjaciele spytali się nas, czy bylibyśmy skłonni przejąć prawną opiekę nad ich dziećmi, gdyby z powodu zdarzenia losowego oni nie byli w stanie. To nie poproszenie o bycie świadkiem, czy rolę rodziców chrzestnych, które w praktyce mają znaczenie bardziej formalne i symboliczne, niż dotyczące faktycznych obowiązków. Zostaliśmy obdarzeni większym zaufaniem, niż biologiczne rodziny i ktokolwiek ze znajomych. To niezwykłe wyróżnienie.

Sex Pistols – God Save The Queen.

Wczoraj oglądaliśmy dokument BBC „Moja krew, twoja krew”, zrealizowany w oparciu o festiwal Jarocin 1986 portret zbuntowanej młodzieży tamtych lat. Wszechobecna frustracja, brak wiary w lepszy los, czy też głęboka wiara w to, że lepsze życie jest gdzieś indziej, na Zachodzie, a my nie mamy na nie szans. Pamiętam to dokładnie, bo sam byłem takim sfrustrowanym, uciekającym w dekadencję nastolatkiem, który nie wierzy w swoją przyszłość. „No future” w naszej wersji, było o wiele bardziej namacalne, niż w wersji Sex Pistols AD 1977 i przeszkadzało bardziej niż cokolwiek innego w osiągnięciu dojrzałości emocjonalnej i odpowiedzialnych zachowań. Dużo, naprawdę dużo czasu mi zajęło wychodzenie z tej pułapki. Zaściankowość, konserwatywne i drobnomieszczańskie wychowanie, jakim obdarzyli mnie moi rodzice w połączeniu z realiami chylącego się ku upadkowi PRL-u upupiły mnie na wiele lat, bo nie wystarczy kontestacja, potrzebne jest działanie, koniecznie mające szanse powodzenia. „Odpowiedzialny”, to nie był epitet, jakim można mnie było opisać. Rozumiecie zatem, czym było dla mnie pytanie naszych przyjaciół. Pozmieniało się!

Dezerter – Nas nie ma.

Z innej beczki: Zaobserwowałem spadek ciśnienia budyniu (określenie pożyczone od dra Val D. Mara Nigdy Dziewicy), więc nic, tylko przyodziać buty od Christiana Paula i przejść do końcowej fazy operacji wyPAD 2020. Amerykany z Virginii, czy też okolic Supraśli chętnie pomogą w znalezieniu pracy na wymagającym rynku jackowskim.

028. Zalety błogostanu.

Weekend nie zapowiadał się dobrze. Pogoda miała być dość podła (deszcz padający poziomo z powodu wiatru), więc na nic się nie nastawialiśmy. Tymczasem sobotni ranek przywitał nas słońcem i transparentem u sąsiadów z naprzeciwka głoszącym, że obchodzą 50-tą rocznicę ślubu. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy się więc w samochód, by znaleźć odpowiedni do okazji upominek, a że cztery kilometry od nas jest nieźle zaopatrzony sklep z bibelotami, akurat w stylu wystroju domu sąsiadów, więc problemów z zakupem nie mieliśmy. Oczywiście przy okazji wręczania prezentu zostaliśmy zaaresztowani na small talk. Uwielbiam to! Oni tak się cieszą z każdej możliwości miłej pogawędki, że dla zaobserwowania tej radości warto się skusić na taki „czacik”. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że siostrzenica sąsiadki pracuje w miejscu, gdzie Świechna aplikuje o pracę, więc będziemy mieć rekomendację.

Zacząłem od pogody, prawda? Co ma wisieć, nie utonie, silnie dmiący wiatr przywiał w końcu deszczowe chmury i zaczęło się: ostro zacinający deszcz odebrał ochotę do wynurzania się z domu. Na osłodę dostaliśmy trochę ciasta od małżeńskich jubilatów, a my i bez ciasta się nie nudzimy. Niezwykle pogodnie nas nastrajają tutejsze stosunki międzysąsiedzkie.

Ostatnio staraliśmy się jak najmniej rozmawiać o polityce, choć śledzimy wydarzenia. Włóczenie się po okolicy bardzo nam w tym pomaga, a gdy pogoda jest niepewna, sięgamy po film. A już jak się trafi możliwość seansu z przyjaciółmi, jesteśmy w siódmym niebie. Prywatny dyskusyjny klub filmowy 🙂 W niedzielę padło na „Kamerdynera” Bajona. Było o czym pogadać, bo choć jednogłośnie oceniliśmy film jako rozczarowujący, to jednak tło historyczne i burzliwe losy Kaszubów między pierwszą a drugą wojną światową dały nam sporo wątków do omówienia. Filmowo…, no cóż…, Gajos, zdjęcia, a potem długo, długo nic, potem Woronowicz i znów jakoś tak pusto. Postaci niespójne, film zbyt dosłowny, bez miejsca na domysły, charaktery narysowane nieciekawie, jakby w ogóle nie trapiły ich dylematy moralne, niezmienne przez cały czas akcji. Mimo to dyskusję toczyliśmy dość długo, także po opuszczeniu domu znajomych, odkrywając coraz więcej słabych stron obrazu. Żeby była jasność…, film oglądało się nieźle, rozczarowanie brało się z niewykorzystanych możliwości.

Poniedziałek i wtorek minęły nam zakupowo, więc nie będę Was zanudzać szczegółami, pochwalę się tylko, że Świechnie udało się obłowić w świeżo po pandemii otwartym TK Maxx w atrakcyjne, a jednocześnie kosmicznie przecenione towary, pośród których chyba najbardziej niespodziewaną ceną zaskoczyły nas dwie pary Barkerów (9 i 14 euro, razem 23). Poczuliśmy się jak myśliwi wracający z obfitą zdobyczą. Żeby trochę ochłonąć, po obiedzie zrobiliśmy sobie małą wycieczkę nad morze. Żyć, nie umierać!!!

I tak powoli dotarłem do mojego kącika obyczajowo – politycznego, który nie jest tak błogi, jak nasze życie. Kolejna wiadomość o samobójczej śmierci prześladowanego homoseksualisty. Ta krew jest na rękach polityków i duchownych. Od czasu samobójstwa Dominika z Bieżunia, a potem Kacpra z Gorczyna nie tylko nie zrobiono niczego, by zapewnić bezpieczeństwo prześladowanym mniejszościom seksualnym, ale nie zrobiono też nawet małego kroku, by zakończyć prześladowania. Mało tego, duchowni katoliccy z pasją faszystowskich fanatyków przeprowadzili jedną z najbardziej zwyrodniałych propagandowych kampanii nienawiści w dziejach kościoła polskiego po 1989 roku, najpierw pod hasłem „GENDER”, a potem „LGBT”. A dziś się dowiedziałem o tym, że wspólnik pedofila z filmu Sekielskich, biskup Janiak, nachlał się jak świnia i trafił do szpitala z 3,44 promila alkoholu we krwi. Tak bełkotał, że podejrzewano udar. Sprawę…, tak tak…, próbowano wyciszyć. TYLKO NIE MÓW NIKOMU (nomen omen). Wyszła na jaw dopiero po kilku tygodniach (zdarzenie miało miejsce 2-go czerwca). Co jeszcze musi się stać, by suweren pogonił czarną hydrę i współpracujących z nią polityków?!

027. Trudne powroty do zwykłej roboty.

Irlandia znosi kolejne restrykcje związane z pandemią, dzięki czemu otrzymałem pierwsze propozycje pracy. Po przymusowym odwyku od roboty, rzuciłem się na nie, niczym Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla i od razu zostałem sprowadzony na ziemię. Już, już, zaklepałem sobie pięć zleceń, wszystkie ładnie potwierdzone, gdy obcięli mi je do dwóch, potem dostałem dwa więcej, by na drugi dzień zredukować o dwa, a po wykonaniu jednego z pozostałych, otrzymałem wiadomość, że odkryli, iż pracy jest za mało i odwołują mnie z tego zamieszania. W każdym razie zarobiłem pierwsze pieniądze od czasu wybuchu pandemii, po czym mój organizm zażądał dwóch dni na dojście do siebie. Strach pomyśleć, co by było, gdybym miał pracować pięć dni pod rząd.

Rory Gallagher – A Million Miles Away.

Dochodząc do siebie po szoku roboczym, przeglądałem youtube’a i trafiłem na kogoś, kogo znać powinienem, a nie znałem. Rory Galagher, Irlandczyk z Donegalu, wychowany i żyjący w Cork, mogę go słuchać na okrągło i tylko dla zasady (higiena psychiczna) zdejmuję słuchawki i wrzucam w odtwarzacz coś z mojej starej kolekcji. Wracając do mojego spóźnionego odkrycia: Rory, jak wielu Irlandzkich muzyków zszedł przedwcześnie z tego świata, umierając na powikłania po przeszczepie wątroby. Oj, ta wódka na myszach…! Mimo tego, że irlandzka whiskey (w przeciwieństwie do szkockiej) jest robiona wyłącznie tradycyjnymi metodami, bez mieszania ze spirytusem, etanol robi swoje, a jakby tego było mało, facet pomógł sobie panadolem. Oczywiście 48 lat, to i tak więcej, niż 27, ale sami wiecie…, mało komu odechciewa się życia w tym wieku. Ja na przykład mając tyle lat, zapragnąłem się z lekka ustatkować i wstąpiłem w związek małżeński niesakramentalny ze znaną Wam Świechną i teraz dopiero zamierzamy sobie wspólnie pożyć 😉

Rory Gallagher – Tattoo’d Lady.

Dziś otrzymaliśmy pakiety wyborcze, jeśli chodzi o mój głos, to pakuj się Andrzej, jedź na wieczne szusowanie do Kazachstanu, czy innej Gruzji. Zauważyliście, że Maliniak coraz głośniej się drze na swoich wiecach? Robi groźne miny, jakby ktokolwiek się go bał i krzyczy różne bzdury, n.p. „nie pozwolę deprawować dzieci”. Jak to mówią, nie kracz, kracz, bo się zes..sz! TY nie pozwolisz! Podpiszesz wszystko, co ci każą! Wkrótce już jako były prezydent, a póki co, zrobiłem ci okolicznościowego mema. Pierwszego w życiu!

Chciałem w tym miejscu napisać, że Andrzej stał się inspiracją, ale jeszcze to przeczyta i uwierzy. Nie wierz w to Duduś, łacha z ciebie drę i to wszystko. Drugi zaś mem mojej produkcji zamieszczam zamiast komentarza do nagłej, wyborczej wizyty teoretycznego prezydenta w USA. Czyżby kolejny „sukces wizerunkowy”?

Kto w lot złapie hostię,

zatańczy w Lednicy,

a kto na Żoliborz

nocny kurs zaliczy?

Ukucnie przy Trumpie,

i obieca cuda?

To niby-prezydent,

niby-dupa. Duda.

026. Od wieczorów filmowych do ucieczki na półwysep Cooley.

Sam nie wiem, jak te dni zleciały. O ile rozumiem, że wczorajsza, rozjaśniona piękną pogodą wycieczka na półwysep Cooley sprawiła, że dzień upłynął w tempie błyskawicy, to co się stało z pozostałymi dniami? Poprzednia moja notka ma datę 11.06.2020, a ja odnotowałem w pamięci jedynie dokończenie tegorocznych prac ogrodowych (od teraz zajmujemy się co najwyżej podlewaniem i usuwaniem świeżych chwastów) oraz obejrzenie czterech filmów. W międzyczasie trochę uganiałem się po domu w niekompletnej odzieży za moją Małżonką, ale o tym akurat nie będę się rozpisywał, by uniknąć nadinterpretacji, tudzież innych produktów ubocznych wyobraźni.

Róże Europy – Młode koty noszą wykrochamlone kołnierzyki.
Na Jowisza, jak ten wokalista fałszuje!

Po kolei: „Ziemia obiecana” Wajdy pozytywnie mnie zaskoczyła. Z różnych przyczyn nie dane mi było w skupieniu obejrzeć tego filmu, aż do teraz. Oglądało mi się to jak dobry thriller z akcją umieszczoną w latach raczkującego kapitalizmu. Co ciekawe, autorom udało się pokazać różne aspekty tamtego ustroju, bo oprócz wyzysku klasy robotniczej, obrazowane są też śmiertelne wyzwania przed jakimi stali sami kapitaliści: nieuczciwą konkurencję, podpalenia dla wyłudzenia odszkodowań, podpalenia dla doprowadzenia do bankructwa nieubezpieczonej konkurencji, zmowę kredytową, a także znane i z dzisiejszych czasów zjawisko molestowania seksualnego i mobbingu. Mówcie co chcecie, ale za wyjątkiem technicznych błędów typu „zbyt widocznych offów” wcale nie odczuwałem tego, że film powstał 45 lat temu.

Wojciech Kilar – Walc z filmu „Ziemia obiecana”.

„Manhattan” (1979), Woody Allena, to kolejny odcinek przygód tego samego typu bohatera, neurotycznego samca o wysokich wymaganiach wobec otoczenia przy jednoczesnej nadtolerancji dla siebie samego. Teraz sobie pomyślałem, że coś bardzo podobnego robi nasz Koterski ze swoim Adasiem Miałczyńskim. Oczywiście nie jest to ten sam typ psychologiczny, ale sama koncepcja utarczek z życiem na różnych jego etapach, jako nadrzędny pomysł na twórczość jest podobna. O tyle wolę Koterskiego, że ten przepracował temat, podczas gdy Allen zdaje się tkwić w swoich racjonalizacjach. Oczywiście każdy film Allena gwarantuje dobrą zabawę, nie tylko komediową, ale i intelektualną – lubujemy się ze Świechną w odgadywaniu, jakim chciał siebie autor pokazać, a co zza tego obrazu przebija.

Maanam – Parada słoni i róża.

„Zakochani widzą słonie” to ciekawa duńsko – islandzka produkcja (reżyser i scenarzysta jest Islandczykiem zdobywającym filmowe wykształcenie w Danii). Nietypowe spojrzenie na cenę, jaką płacimy za wybrany przez siebie tryb życia, bohaterami są kompletni utracjusze przeciwstawieni przykładnemu sędziemu (z zaskakującym finałem). Filmy skandynawskie mają to do siebie, że podchodzą ze zrozumieniem do każdego człowieka, jednocześnie unikając koloryzacji. Jak jest wynikająca z dekadencji bieda, to jest bieda, a jak jest zblazowanie i zmanierowanie, to jest (bez względu na przynależność społeczną). No i ten zachwyt nad codziennością. Jaka by nie była, warta pokazania, warta przeżycia. Nie znaczy to, ze skandynawscy bohaterowie nie stają przed problemem bezsensu życia, tyle że każdy na swój sposób z nim walczy, zamiast się poddać i narzekać.

Aerosmith – Permanent Vacation.

„Nieustające wakacje” (1980) Jima Jarmusha. Oooo…., tu autora poniosło, film składający się z samej symboliki, o ludziach uwięzionych w swoich zaburzeniach, ciągnący wszędzie za sobą samych siebie, niezmienionych. Coś o samotności introwertyków uciekających od społeczeństwa w szaleństwo. Ciężkie, tak do obejrzenia, jak i zrozumienia przekazu, zdecydowanie nie jest to kino familijne.

Cieszę się, że udało nam się zakończyć prace ogrodowe przed wznowieniem pracy zarobkowej po dość długim okresie „lockdownu”. Źle mi działa na psychikę, gdy coś nade mną wisi, a z drugiej strony mam tendencje do przeciągania „spraw do załatwienia”, tym razem jednak wyrobiłem się na kilka dni przed powrotem do pracy.

Wycieczka po półwyspie Cooley zawsze mnie nastraja radośnie. Zwłaszcza teraz, gdy pogoda okazała się dużo lepsza niż to, co nam prognozowano. Warto się nauczyć doceniać słońce w Irlandii. Jeśli zaś chodzi o sam półwysep: Niewysokie lecz strome, granitowe góry wznoszące się wprost od morza dają wspaniałe widoki na wszystkie strony świata. To z góry Carlingford najlepiej podziwiać panoramę gór Mournes, ale jest i coś dla bardziej leniwych wycieczkowiczów. Miasteczko Carlingford łączy w sobie urok portowego grodu warownego i kurortu, gdzie zamek i obronne domy konkurują z pubami, restauracjami, kawiarniami i lokalnym rękodziełem. Świechna wszystko opisze u siebie, jak zwykle dokładniej niż ja, pochwalę się tylko, że udało nam się odnaleźć Proleek Dolmen oraz wedge tomb, obiekty starsze o pół tysiąca lat od piramidy Cheopsa w Gizie. Prawdopodobnie służyły jako grobowce, dodatkowo dolmen jest zorientowany tak, by w dniu przesilenia letniego, promienie wschodzącego słońca padały przez jego prześwit na Slieve Goulion, najwyższy szczyt hrabstwa Armagh. 5 tysięcy lat tradycji, czapki z głów!

Proleek Dolmen.

Na zakończenie trochę polityki. Zauważyliście, że propagandziści PiS uznali, że najlepszą drogą do reelekcji pana Andrzeja będzie podkreślenie jego homofobicznego buractwa. Nie będę tu czasu tracił na domysły, czy słusznie, czy niesłusznie, bo to się wkrótce okaże. Ja o czym innym. Mimo ewidentnych wpadek w mediach społecznościowych, gdy nasz Adrian wdawał się w niepotrzebne dyskusje, nie wyciągnął wniosków za grosz, mało tego, postanowił wdać się w pyskówkę ze znanym z ciętego języka Donaldem Tuskiem. Ledwie zaczął, a od razu dostał bęcki. Ten dialog znają już chyba wszyscy:

Andrzej Duda:

„Był Pan dwukrotnie namawiany, by się ze mną zmierzyć przez swoje środowisko. Wolał się Pan jednak schować za plecami MKB a pozniej RT. Wie Pan, jak się na taką postawę mówiło na podwórku? Cykor…”

Donald Tusk:

„Interesowała mnie konfrontacja z pańskim przełożonym. Ale, jak to mówią na podwórku…”

I pal sześć, że intelekt Andrzeja nie wytrzymał konfrontacji. Gorzej, że się na dodatek popłakał i zaczął skarżyć na wiecu wyborczym PiS, bo zły Donald się z niego nabija. Żeby było śmieszniej (gdyby komukolwiek umknął ten szczegół), kontrkandydatem Dudy jest Trzaskowski, nie Tusk. Zamiast komentarza, przypomnę wspomnienia dawnej nauczycielki późniejszego prezydenta teoretycznego znanego jako Adrian, Długopis, czy Budyń z Soczkiem lub Maliniak: „Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówił zawsze to, co ludzie chcieli od niego usłyszeć”.

025. Wędrówki, filmy i boże oraz boskie ciała.

Zaczęło się: Dopadło mnie wielkie „o jak mi się nie chce”! Pisać mi się nie chce, pracować mi się nie chce, włóczyć mi się chce, wyspać się po włóczędze chce mi się także. Krótkie wycieczki po okolicznych pagórkach odbyte w celu przetestowania „boskich butów górskich” jedynie to pragnienie podsyciły. Uwielbiam ten stan, kiedy po prostu jestem tu i teraz „w tak pięknych i niepowtarzalnych okolicznościach przyrody”, gdy nie ma czegoś takiego jak pośpiech. Wycieczka podobna do tej czwartkowej, spokój, reset, właściwie nic ponad to, co opisywałem w poprzedniej notce, za to parę słów dodam do relacji Świechny o obejrzanych przez nas ostatnio filmach (kliknij tu, jeśli Cię ten post interesuje).

Kult – Posłuchaj to do ciebie.

7 uczuć Koterskiego, to przede wszystkim świetny film edukacyjny. W sposób bezpośredni pokazuje konsekwencje tradycyjnego wychowania „chłopiec ma być twardy i nie może płakać, dziewczynka ma być posłuszna, miła i nie może się gniewać”, uzależnień rodziców (w tym pracoholizmu), lekceważenia potrzeb dziecka (dzieci i ryby głosu nie mają). Warto go obejrzeć, bo niewiele powstało filmów poruszających zagadnienie impaktu patologicznego, konserwatywnego wychowania na życie dziecka. Oczywiście można problemy przemilczać, nawet niedawno oglądaliśmy inny film, tym razem dokument, między innymi o ukrywaniu patologii wychowawczej. To była rzecz o Wojciechu Młynarskim, dotkniętym chorobą dwubiegunową, przez co jego dzieci wychowywane były nieadekwatnie do stopnia rozwoju. Dziś żadne z nich nie nazwie swego dzieciństwa łatwym, dużo by mogli za to opowiedzieć o cenie, jaką im przyszło płacić za perfekcjonizm i pracoholizm ojca.

Marillion – Childhoods End/ White Father.

Ze spraw innych: Pamiętacie, jak kilka dni temu podczas manifestacji w Waszyngtonie odgrażający się wszystkim wkoło rasista Donald Trump popuścił w majty i schował się do schronu w Białym Domu? Gdy zaś służby opanowały sytuację i oczyściły drogę do pobliskiego kościoła, wtedy „dzielny” prezydent otoczony policją, tajniakami etc. odwiedził tę świątynię. To nam pokazał odwagę, hohoho, wielki brat jest pod wrażeniem! Tak mi się to skojarzyło z naszym rodzimym tchórzem z Żoliborza, który „dzielnie” chodzi w różne miejsca, pod warunkiem że najpierw obstawią go kulsony z tajniakami i partyjniokami. Ot, choćby gdy w Sejmie otoczony swymi międzypośladkowymi lży tych, którzy dobrowolnie zrezygnowali z czopkowania jego niedołężnej mości. Ale nie to mnie bawi najbardziej. Najzabawniejsze jest, jak prezesowy ewidentny brak panowania nad sobą, tłumaczą jego niewolnicy. Na przykład posłanka Emilewicz udała niedosłyszącą i w ogóle niczego nie słyszała, za to premier teoretyczny Morawiecki szał prezesa nazwał „męskimi słowami”. Nie wiem, nie znam się, ale mnie to się kojarzy ze słowami żulerskimi – z jednym zastrzeżeniem – czynni alkoholicy płci męskiej raczej rzucają mięsem, „chamską hołotą” operują raczej ich partnerki od spożywania dziwnych płynów. Zresztą, wyobraziłem sobie taki oto literacki opis sejmowego incydentu:

Prezes Pan:

Chamska hołota.

Posłanka Emilewicz:

Nic nie widziałam, nic nie słyszałam.

Premier teoretyczny:

Na Jowisza. Jakiż pan prezes jest męski! To im pan dogadał. Sam bym lepiej tego nie wymyślił. To znaczy, chciałem powiedzieć że nikt na świecie nie może się równać z pańskim męskim geniuszem!

Parasolowy Bredziński:

O tak, o tak, bezsprzecznie, co za męskie słowa. Ja to chciałbym być taki męski, zawsze chciałem być takim męskim mężczyzną.

Kuwetowy Płaszczak:

Na pewno nie tak bardzo, jak ja, prawda nasz najbardziej męski prezesie?

Nagle dzwoni prezesowy telefon, a głos w słuchawce mówi:

– Tu prezydent kandydat na prezydenta dzięki pańskiej łasce, panie prezesie. Wszystko słyszałem. Jaki pan jest męski. Jest pan moim największym wielbicielem. Chciałbym umieć tak jak pan, wszystko po męsku. Może podpisać jakąś ustawę albo nominację? Jakby co, to do usług, polecam się na przyszłość. Taki mężczyzna, no, no no…..!!!

Marek Koterski – Nic śmiesznego – Twardziel Czarek Pazura.

Mógłbym tak zmyślać w nieskończoność, co partyjnioki mogą w takiej chwili improwizować, by się przypodobać prezesowi, ale mnie zastanawia jedno: Gdy oni już po wszystkim tego męskiego mężczyznę grupowo odprowadzają do limuzyny, żeby mu się krzywda nie stała, a on przed drogą z sali plenarnej na Żoliborz zapragnie skorzystać z sejmowej toalety, to czy oni mu najpierw oczyszczają przedpole sprawdzając, czy pilna potrzeba nie zatrzymała tam kogoś z opozycji? A jeżeli tak, to co robią, by ochronić swojego męskiego mężczyznę przed tak niebezpiecznym spotkaniem? Kto w ogóle jest odpowiedzialny za to, by do uszu prezesowych dochodziły tylko pochwały. By oczy spoglądające w najpiękniejsze męskie oczęta naszego mężczyzny były oczami wystarczająco oddanymi i uniżonymi, przepełnionymi wdzięcznością i miłością? Bo jak to pięknie ujął wspomniany w dzisiejszej notce Wojciech Młynarski: „Po co babcię denerwować?”.

Wojciech Młynarski – Po co babcię denerwować.

Ze spraw bieżących: Dziś wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti spożywają Boskie Ciało Wielkiej Wszechwiedzącej Węglowodanowej Istoty, a dzieje się tak, by bez potrzeby nie mnożyć i tak już licznych w Polsce świąt, stąd pomysł podłączenia się pod datę już zajętą na (co za przypadek) Boże Ciało. Jako sympatycy spożyliśmy ze Świechną makaron w rosole i dyskutowaliśmy o dziwnym zwyczaju wycinania milionów młodych brzózek w celu ozdobienia ołtarzy i ogołacania okolicy z wszelkich kwitnących o tej porze roku kwiatów. Zdradzimy Wam, że znamy sposób na zakończenie tego durnego barbarzyństwa. Wystarczy nie brać w tym udziału. Wyobrażacie sobie, żeby jakikolwiek ksiądz własnoręcznie zbudował cztery ołtarze, ściął do ich przystrojenia cztery brzozy, a potem biegał po okolicy zrywając płatki kwiatów, by sobie samemu sypać je pod nogi, trzymając nad sobą samym baldachim, by niesiony przez niego samego w dużej ilości wafel pszenny, czuł się doceniony tym, że ma pod sobą dywan z kwiatów? No, ale rozumiem, bywają tacy wierni, którym się wydaje, że muszą. Wyobrażacie sobie, co za kilka tysięcy lat będą pisać historycy badający kulturę dzikich nadwiślańskich plemion o tym dość cudacznie dla laika wyglądającym obrzędzie? Zwłaszcza po tym, jak w zeszłą niedzielę odczytano w kościołach list biskupa Janiaka, znanego ze swej przestępczej współpracy z księdzem – gwałcicielem dzieci, który nie tylko nie uważa umożliwiania księżom pedofilom dostępu do kolejnych ofiar za nic złego, ale wręcz sam siebie uważa za ofiarę nagonki, a nie za ofiarę swej zwyrodniałej do cna podłości. Nie to, żebym był jakoś zdziwiony Janiakiem, ale jak uczciwy człowiek może to dobrowolnie finansować?

024. Cudowny czwartek.

„Cudowny czwartek”, to jedna z baśni dla dorosłych spod pióra Johna Steinbecka. Czyta się wspaniale, bo jest w niej ciepło, którego pragnie nasze wewnętrzne dziecko. Mam z takimi pozycjami problem, bo z jednej strony jest to majstersztyk słowa, ale z drugiej, modelowy przykład marzeniowego myślenia. Nasz cudowny czwartek był jednak w całości realny i nie było w nim nic, czego nie dałoby się przewidzieć obserwując nasze przygotowania, mało tego, bez problemu da się powtórzyć i nie będzie to sprawa nadzwyczajnego zbiegu okoliczności.

Foyles Way, Ravensdale.

Pierwsza w sezonie wycieczka górska została opóźniona przez pandemię, aż wreszcie nadszedł długo wyczekiwany moment. Tęskniliśmy do tego dnia obydwoje do tego stopnia, że ja nie mogłem spać, Świechna natomiast spała, ale przygotowywała się do drogi w swoim własnym śnie. Gdy już znaleźliśmy się na szlaku, szło się wspaniale, wszystko opisała i obrazkami okrasiła Małżonka tutaj (kliknij, by poczytać), ja jedynie dodam, że nie miałbym nic przeciwko zamieszkaniu gdzieś na stokach tych wzgórz.

Cudowny czwartek nie skończył się tak szybko, bo przyjaciele, z którymi wędrowaliśmy po górach zaprosili nas na obiad, a potem strzeliliśmy sobie seans filmowy. „Roma”, która w oscarowym starciu pokonała naszą „Zimną wojnę” wbiła nas w fotele. Film przypomina trochę kino skandynawskie: akcja dzieje się powoli, pełna jest niedomówień, nikt niczego nie zamierza widzowi tłumaczyć, a jednak w miarę upływu czasu obraz Meksyku bez mężczyzn zaczyna przejmować do szpiku kości. Nie zrozumcie mnie źle, mężczyźni występują obficie, to w końcu patriarchalne społeczeństwo, tylko że zajmują się oni głównie destrukcją (gangi, morderstwa, zdrady małżeńskie i nie tylko, ignorowanie obowiązków rodzicielskich). Jest w tym filmie taka symboliczna scena, gdy banda wysportowanych osiłków trenuje jakąś sztukę walki, a mistrz ubrany jak superman pokazuje mało efektowne, pozornie łatwe ćwiczenie, którego jak się okazuje, nikt z nich nie potrafi zrobić. Nikt, prócz przyglądającej się ćwiczeniom samotnej, zmęczonej, ciężarnej Indianki. Tylko że nikt jej nie zauważa, wszyscy są wpatrzeni w swojego cudaka. Właśnie…, rdzenni mieszkańcy Meksyku i ich los, to drugi ważny motyw tego filmu, a wszystko to widziane przez swoisty filtr, jakim jest pamięć chłopca wychowanego przez taką właśnie siłaczkę, która miała pecha urodzić się w biednej, indiańskiej rodzinie z Meksyku – i to jako kobieta. Wiem, że Świechna pisze o „Romie” notkę, która prawdopodobnie będzie gotowa za kilka dni, więc zajrzyjcie do niej, bo z pewnością napisze więcej, szerzej i jak znam życie, dorzuci Wam dużo informacji tak o twórcy, jak i o Meksyku. Na razie jednak planujemy wykorzystać pogodę na dalsze spacery po górach.

Świetliki – Opluty.

Cudowny czwartek we mnie pozostał i mimo, że cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w domu, nie kwapiliśmy się do nowych wrażeń, zapisywaliśmy nasze wczoraj. Oczywiście nie uszło mojej uwadze, że gdy my korzystaliśmy z tego, co daje nam życie, pewien niedołężny dziadyga znów zaczął lżyć w Sejmie opozycję, tym razem nazywając ją chamską hołotą (czyżby demencja?! coraz mniej wyszukane te bluzgi). Zastanawiam się, czy on zdaje sobie sprawę z własnej żałosności: Pierdołowaty tchórz zadufany w stałość swej obecnej pozycji prezesa pana, przekonany że czopki i zawodowa ochrona będą przy nim do końca, głupiec któremu się zdaje że z każdego może zrobić niewolnika, samemu będący niewolnikiem własnej paranoi, nadszyszkownik Kilkujadek oczekujący, że za swe szaleństwo będzie w końcu powszechnie uwielbiany, herzogowski Lope de Aguirre coraz bardziej osamotniony w żądzy podboju, choć jedyne czym zarządza, to coraz bardziej znienawidzona i skłócona załoga PiSowskiej tratwy – dryfującej, a nie kierowanej, robiącej sobie wrogów wszędzie, gdzie się pojawi. Nawet gdy nurt już go pochłonie, nadal będzie miał wokół pełno chętnych na dołożenie mu kamieni do wora ciągnącego go na dno, a wtórować temu będzie donośny rechot gapiów. Tchórze zawsze kończą tak samo, umierają nie zaznawszy nic prócz strachu i własnej wściekłości. Zanim to jednak nastąpi, każdego dnia, na przykład jutro, będzie kontynuować walkę z ostrym cieniem mgły, chować się w willi na Żoliborzu, bądź za plecami ochrony, podczas gdy ja z uśmiechem wezmę Świechnę za rękę na kolejny dobry spacer.

023. Reset.

Co za dni! Reset, to mało powiedziane. Co najmniej od tygodnia Irlandia rozpieszcza nas wyjątkowo dobrą pogodą: słońce, niezbyt mocny wiatr, wysoka temperatura (okolice 20C na wyspie to naprawdę lato). Dzięki pandemii zaś pracę mamy z głowy, więc dzień w dzień ze Świechną urządzamy sobie nadmorskie spacery, potem jedziemy na zakupy (ogrodnicze i spożywcze), a wieczorami zajmujemy się ogródkiem: Zrywamy darń dookoła roślin, uzupełniamy ubytki kompostem i obsypujemy ozdobną korą. Dało mi to trochę w kość, bo taki ze mnie ogrodnik, że kopię szpadlem z ułamanym uchwytem (trzonek uznałem za wystarczająco długi do pracy), a moje plecy nie znoszą zgiętej pozycji. Patrząc na powolne postępy, nie mogłem się uwolnić od refleksji, że jeżeli się do czegoś nadaję, to z pewnością nie do ogrodnictwa. Dziś jednak zwróciłem uwagę na pryzmę z zerwanej darni (2,5 metra długa, metr szeroka, 0,8 metra wysoka), a to przecież trawa i korzenie w miarę możliwości otrzepane wcześniej z ziemi, więc jednak trochę tego było. Do tego dochodziło jakieś drobne przesadzanie i oczywiście obfite podlewanie. Obleci, jak na kogoś, kto nigdy przedtem nie pracował w ogrodzie.

Szpak z naszej ulicy.

Sąsiedzi, jak to Irlandczycy, chwalą robotę, zagadują, podnoszą po swojemu na duchu, ale nie to mnie cieszy najbardziej. Co sobie przy okazji użyję życia małżeńskiego, to moje! Zawsze uśmiecham się, gdy o tym myślę, bo jesteśmy razem 24 godziny na dobę i ani przez moment się nie nudzimy swoim towarzystwem. W miesiącach niesprzyjającej pogody dużo siedzieliśmy przed laptopami, regularnie oglądaliśmy filmy, a teraz bez tego mamy poczucie dobrego wykorzystania czasu, a jak nam przy okazji odpoczęła psychika… i jak się dobrze śpi!!! Tylko dzisiejsza wiadomość o śmierci pieska z domu Świechny przygasiła nasze humory i zeszło nam na wspomnienia o zmarłych zwierzakach.

Kawka z naszej ulicy.

Zmiana tematu: Gdy wygaszałem stary blog, jednym z moich założeń było, że w zagadnieniach politycznych zrezygnuję z tłumaczenia i przekonywania, zminimalizuję analizy, za to skupię się na swoich odczuciach dotyczących sprawy. W związku z tym, trzymając się planu:

Gawron z naszej ulicy.

Bardzo się cieszę, że pojawił się wreszcie kandydat na prezydenta z wiedzą, prezencją i kulturą odpowiadającą roli, o którą się ubiega. Nie zamierzam ani przekonywać, ani uzasadniać – Trzaskowskiego każdy może sobie wygooglać i sprawdzić kwalifikacje. Ta zmiana już na starcie wywołała taką reakcję wyborców (sondaże), że wymusiła na PiS paniczne ruchy szczujni, a jak znacie retorykę tej partii, swój trolling zaczęli od hasła „wróg kościoła”.

Jaskółki z naszej ulicy.

Ponieważ dziś normą jest, że trolle pracują w TVP, właśnie z tej strony padło pytanie do Trzaskowskiego, dlaczego wycofał swe dzieci z przygotowań do I komunii. „Jest pan źle poinformowany, moja córka była u komunii” padła odpowiedź demaskująca pierwsze łgarstwo trolla, który niezrażony ponowił pytanie w odniesieniu tylko do syna. I tutaj padła odpowiedź, która sprawiła, że pomyślałem o Trzaskowskim, jak o porządnym Polaku: „Kościół nie zdał egzaminu, gdy PiS atakował sądy czy prawa kobiet, gdy protestowali niepełnosprawni czy mamy dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Dlatego nie wysłałem Stasia (syna) na komunię i nasze dzieci nie chodzą już na religię”. Wreszcie Polak na tak wysokim publicznym stanowisku, który chroni własne dzieci przed klerem nie bawiąc się w kalkulacje, że może opłaci się dziecko posłać w chciwe pedofilskie łapska, bo tradycja, bo co mama powie, bo politycznie się może opłacić.

Wrona z naszej ulicy.

Druga sprawa, która mnie ucieszyła, to hip-hop Ziemowita Gowina, rodzonego syna Jarosława Gowina. Zawsze się zastanawiałem, jak rodziny czopków Kaczyńskiego mogą milczeć w temacie płaszczenia się PiSiorów u nóg wodza, jak mogą nie buntować się przeciw takiej hańbie. Jak rodzina Brudzińskiego może spojrzeć w oczy ludziom po tym, jak Joachim wakacje zamiast z żoną, spędzał z żoliborskim dziadygą, ganiał z parasolem osłaniając swojego pana jak niewolnik (zwracam uwagę, że to nie żaden adiutant, który zgodnie z protokołem dyplomatycznym ma wykonywać tę czynność przy oficjalnych wizytach zagranicznych gości, tylko to zwykły, nadgorliwy międzypośladkowy bez grama honoru), chociaż w PiS z parasolem to nawet za Jackiem Kurskim uganiał się jakiś młody wazeliniarz – świeżo mianowany dyrektor bez matury – im się najwyraźniej wydaje, że to podnosi ich rangę.

Kos z naszej ulicy.

Spójrzmy jeszcze wyżej (teoretycznie): Jak rodzina Dudy może patrzeć jak tatuś niby-prezydent na komendę zwykłego posła dyma po nocy na Żoliborz z podpisanymi ustawami w zębach, jak rodzina niby-wicepremiera Glińskiego znosi piętno taty – tableta. ZERO BUNTU? ANI JEDNEGO STRAŻNIKA GODNOŚCI?! I nagle widzę rodzonego syna Jarosława Gowina, który wypłaca tatusiowi całą należność za lata hańby i poniżenia, za obserwowanie jak ojciec, który miał być wzorem do naśladowania, płaszczy się przed prezesem panem i brnie coraz głębiej między poślady niedołęgi.

Ziemowit Gowin – Państwo z dykty.

Wiecie, dlaczego mnie to cieszy? Bo zmiana w polityce nastąpi jedynie wtedy, gdy obywatele w życiu codziennym będą postępować tak, jak chcieliby, żeby postępowali politycy. To proste: Mierzi cię pedofilia kleru i jego upolitycznienie? Nie posyłaj do nich swoich dzieci, sam tam nie chodź! Obrzydza Cię, do jakiego stopnia polityk może się sprzedać? Sam się nie sprzedawaj, choćby kupującym był rodzony ojciec!!!

Wróbel z naszej ulicy.

Dzisiejszy post zilustrowałem zdjęciami ptaków, które odwiedzają nasz dom (obiecałem Nitagerowi, że mu pokażę, którzy skrzydlaci mieszkańcy Irlandii smucą się zamiast gołębi, gdy długo nie myję samochodu). Zabrakło mew, spóźniłem się z przygotowaniem aparatu.