012. Od Zanussiego do lawendy.

Czy doświadczyliście w swoim życiu sytuacji, gdy spodziewając się ostrej wymiany zdań, układaliście sobie w głowie cały dialog z interlokutorem: gdy on powie tak, ja na to powiem siak, on tak, ja jeszcze poprawię…. Tak można rozważać dziesiątki możliwych reakcji, a i tak zazwyczaj już w pierwszej odpowiedzi padnie coś zgoła nieprzewidzianego (wystarczy zwykłe „nie przypominam sobie”) i położy cały misterny plan na łopatki. Po kilku takich doświadczeniach przestałem w ten sposób przygotowywać się do dyskusji, gdyż doszedłem do wniosku, że im trafniejsze są argumenty, tym bardziej niedorzeczne (zatem nieprzewidziane) formy obrony można spotkać, więc nie ma co sobie głowy obciążać próbą ich odgadnięcia – przecież i tak je w końcu usłyszymy. Teoretycznie każdy może dojść do takiego wniosku, ale dużo trudniej jest to zrobić ludziom, którym często biją brawo, uznawanym za mentorów. Właśnie obejrzałem trzeci w stosunkowo krótkim czasie film Krzysztofa Zanussiego „Życie rodzinne” i nie mogę pozbyć się wrażenia, że Zanussi jest jednym z tych mentorów wymyślających sobie dialogi tak, by poszły po jego myśli…, a że są one kompletnie odrealnione (w sensie psychologicznym – próżno liczyć na takie reakcje w rzeczywistości), to już najmniej przeszkadza naszemu reżyserowi. Co ciekawe, film jest dobry, porusza temat konfliktu pokoleń, a w szczególności kontroli w patologicznej rodzinie, do tego dochodzi niemożliwa do zasypania przepaść między rodzinami chłopskimi a ziemiańskimi, wzajemny brak zrozumienia. To mogłoby być arcydzieło, gdyby nie to, że tradycyjnie dla tego reżysera skopane były dialogi, a poza tym podejrzewam go o taką zarozumiałość, że gotów się jestem założyć, iż rzadko korzystał z konsultantów, a jeszcze rzadziej ich słuchał – nie wiem jak było w rzeczywistości, ale błędy psychologiczne w rysowaniu postaci aż w oczy kłują.

Kult – Rozmyślania wychowanka.

To był wczorajszy wieczór. A dziś od rana piękna pogoda, więc ruszyłem po lawendę. Opis drogi podany przez Kathleen okazał się być perfekcyjny, nie miałem najmniejszych problemów ze znalezieniem miejsca, gdzie mogę ją nabyć. Wróciłem cały w skowronkach, bo choć nie dostałem wszystkiego co mi się marzyło, miałem najważniejsze: 15 krzaczków lawendy. Do tego 2 żurawki (w duchu liczyłem na 10). Świechna również się ucieszyła, przywitała mnie pysznym obiadem i nadszedł czas sadzenia. Uwierzcie mi na słowo, wykopanie 17 dołków w pełnej kamieni ziemi porośniętej nieźle ukorzenioną darnią, to dla człowieka z uszkodzonym kręgosłupem niemały ból. Ale jest, wszystko udało się posadzić. Duża w tym zasługa kota Ryszarda, który objął nadzór nad pracami ogrodowymi, biegał, brykał niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka i dawał wyraźne oznaki zadowolenia. Jak to niby pomogło w pracach – nie wiem, ale udało się. I naprawdę ta lawenda przyszła w dobrym momencie, bo dziś dostałem nieciekawe wieści o W. – gdy o tym myślę, ogarnia mnie bezsilna wściekłość, jedyne co mogę zrobić, to zająć się swoimi sprawami, a tak intensywny wysiłek skutecznie odwrócił moje myśli, dzięki czemu uniknąłem nakręcania się negatywnymi emocjami. To niczym jakiś mechaniczny reset. Czuję, że będę miał mocny sen.