002. Na zwolnionych obrotach.

Spowolnione tempo życia przy zabezpieczonych środkach finansowych działa na mnie, jak daleki wyjazd. Nie mam presji na nic, bo i tak wszystko, co eksploatowało moje zasoby jest odległe lub stanęło. Dziś miałem czas nawet na przypilnowanie, by panowie od wywożenia odpadów nie pominęli naszych kubłów. Na szczęście tu o nic nie trzeba walczyć, wszystko nadchodzi zgodnie z nadrzędną zasadą Republiki Irlandii „TAKE YOUR TIME”.

Od rana słuchałem muzyki zrobionej przez syna mojego starego kumpla. Bardzo dobry warsztatowo hip hop. Chciałbym tak umieć. Chłopak ma dopiero 21 lat, myślę że już wkrótce będzie można kupić jego płyty.

Dziś był dzień zakupów (staramy się je robić raz na trzy dni), na mieście spokój. Nawet nie wyobrażacie sobie, jakie to miłe uczucie, gdy po lekturze zimnowojennych w nastroju mediów polskich rozglądam się po mojej okolicy i z ulgą stwierdzam, że żyję w znacznie spokojniejszym kraju. Wszelkie zmiany przyjęto tu do wiadomości, ludzie się dostosowali, a gdy patrzę na zachowania obywateli, mam poczucie wspólnoty. Ponieważ sytuację w Polsce znam teraz głównie z internetu, być może jestem przebodźcowany medialnymi sensacyjkami, ale przecież pewne rzeczy istnieją bezspornie. Ja już nie mówię o paranoi wyborczej, ale weźmy kościoły: W Irlandii z miejsca wierni dostali dyspensę, a od 29-go marca odwołano wszelkie msze, pozostawiając jedynie te internetowe. Nie ma gorączkowania się, wahań (iść czy nie iść), nie ma narzekań, właściwie jedyne z czym Irlandczycy nie bardzo mogli się pogodzić, to restrykcje pogrzebowe, bo wprowadzono takie procedury, że ciało idzie od razu do ziemi (bez wystawiania go w kościele), a ilość uczestników pogrzebu ograniczona jest do dziesięciu. Tymczasem w Polsce rząd próbuje na siłę wejść między poślady biskupów dając im taryfę ulgową w restrykcjach, której oni wcale tak mocno nie pragną (przynajmniej w tym wypadku). Z takiej dwoistości przekazu korzystają radykałowie. Jedni krzyczą „karać klechów”, inni „to napad na Kościół”, „zabierają mi liturgię”. JA TEGO NIE ROZUMIEM. To cytat, ale wrócę do tego. Tam, gdzie ryzyko jest podwyższone, dobrą praktyką jest PROSTOTA i PRZEJRZYSTOŚĆ. Gdy czwórka przyjaciół wchodzi na żaglówkę popływać, choćby tylko dookoła sadzawki w stylu Zalewu Zemborzyckiego, to z roześmianej grupki młodzieży rozmawiającej slangiem, zmieniają się w porozumiewającą się konkretnymi komendami ustalonymi przez praktykę kilku pokoleń żeglarzy załogę. Dwuznaczność prawa potrafi zabić. A JEST TAKI PIĘKNY DZIEŃ (znowu cytat, do którego jeszcze wrócę).

Tyle moich przemyśleń o pandemii – i tak za dużo. Nadeszła wiosna i nasz kot Ryszard tak się ucieszył, że udało mu się przegapić porę posiłku. Słowo honoru! A nawet jak ma nałożone na talerz, to zje pół i mówi: „to ja lecę, umówiłem się”. Udał nam się ten futrzak. Jest tak nastawiony na komunikację, że czujemy się, jakby rozumiał wszystko o czym rozmawiamy.

Wieczorem udało nam się odpalić „Fargo”, film braci Coen z 1996 (udało się, bo kilka miesięcy temu mieliśmy spalone podejście). Zaskoczyła mnie rzadko spotykana forma filmu: Krwawy pastisz, bezsensowny trup goniący bezsensownego trupa i pośród tego jedna jedyna normalna para obrazu: policjantka w ciąży i jej małżonek, miłośnik wędkowania, zdaje się grafik, którego marzeniem jest wygrać konkurs na projekt znaczka pocztowego. Gdy już zginęli wszyscy, którzy zginąć mieli, policjantka wygłasza do skutego na tylnym siedzeniu radiowozu sprawcy morderstw kwestię, której fragmenty przytaczałem. Najpierw wymieniła wszystkie trupy, a potem spytała „I po co ci to wszystko? Dla pieniędzy? Ja tego nie rozumiem. Oni nie żyją, ty siedzisz TU. A jest taki piękny dzień.” Była zadymka śnieżna, mróz i biel, ale ona kończyła pracę, zrobiła co miała zrobić, wiedziała że niedługo wróci do męża wspierać go w oczekiwaniu na wynik konkursu i cieszyć się mającym wkrótce narodzić się dzieckiem. Jej sposób myślenia jest mi bardzo bliski. „Róbmy swoje” i „warto być przyzwoitym” po amerykańsku.

Chciałbym Wam przy okazji opowiedzieć o jeszcze jednym filmie. Małżonka wyszukała go dla mnie, jako urodzinową niespodziankę, czym sprawiła mi radochę nie lada. „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, film drogi Tommy Lee Jonesa. Odjechałem. Na dwie godziny przeniosłem się na pogranicze Teksasu i Meksyku. Piękne ujęcia plenerowe idealnie spójne ze scenografią, charakteryzacją i realistycznym aktorstwem zaczarowały mnie, a wszystko po to, by wytłumaczyć, że nie można bezkarnie poniżać człowieka, dać mu po prostu w mordę, czy go zastrzelić nawet, jeżeli nosisz mundur i jesteś tzw. „szanowanym obywatelem”, a on nielegalnym emigrantem z Meksyku. Obejrzenie tego obrazu da Wam pogląd, dlaczego na równi traktuję gangstera, faszystę, komunistę, polityka, sędziego, prokuratora i biskupa. Nikt nie ma prawa stawiać się ponad innych ludzi, a oni to właśnie robią. Każdy z nich uważa, że ma szczególne prawa nad współobywatelami. I każdemu z nich przydałaby się taka pokuta, jak bohaterowi filmu.

Przegadaliśmy ze Świechną główne i epizodyczne postaci „Trzech pogrzebów(…)”, małe i duże patologie farmerskich miasteczek Południa, ściąganie w dół nowo przybyłych, moszczenie im miejsca dupie, no i mechanizm dehumanizacji emigrantów, choć to na nich opiera się farmerska egzystencja – widocznie każdy dupek pragnie znaleźć kogoś „gorszego”.

Zostałem obudzony kotem. 6.30 to ta pora, o której Ryszard uznał, że dobrze mi zrobi, gdy mi się przejdzie po żołądku i wątrobie, masując je swoimi sześcioma kilogramami obywatela, a wobec mojej niechęci do marszu w kierunku miski, usadził się tak, bym mógł niemały przecież nos wtulić w jego już doczyszczoną sierść. Jest słoneczny, piękny dzień.