099. Śmierć inżyniera.

Zmarł inżynier-energetyk. Przez kilkanaście lat dzięki niemu 50 tysięcy ludzi miało ciepło w domach, a 5 tysięcy pracę, bo pośród licznych obowiązków odpowiadał za projektowanie remontów elektrociepłowni, serca największego zakładu w mieście. Tak, wiem że nie ma ludzi niezastąpionych i gdyby nie on, zrobiłby to kto inny, ale tak się składa, że robił to on właśnie, a w całym mieście było zaledwie kilka osób, które były w stanie pociągnąć temat.

Podczas mszy pogrzebowej, koncelebrowanej przez aż trzech kapłanów (w osobie inżyniera żegnano również aktywnego dewotę, który na wizytach w trzech różnych parafiach strawił więcej czasu, niż na wychowaniu dzieci) wyciągałem uszy, by usłyszeć jakieś wspomnienie, coś mówiącego o tym, co obywatele zawdzięczają zmarłemu. Zamiast tego otrzymałem kilka dogmatów o tym, że czeka nas życie wieczne. Zupełnie jakbym słuchał wystąpienia indoktrynacyjnego, a nie wspomnienia zasłużonego człowieka. I niby większość obecnych rzekomo wierzyła w lepsze życie po śmierci, lecz nastroje były jakieś takie grobowe.

King Crimson – Epitaph.

Jakby tego było mało, małżonka zmarłego poprosiła o możliwość odczytania jej pożegnania, w którym były zawarte jego ostatnie słowa do dzieci. Kapłan przewodniczący mszy przychylił się do prośby, by finalnie opowiedzieć z pamięci, co tam było napisane. W efekcie, małżonka po pogrzebie każdemu dziecku z osobna powtarzała, co tak naprawdę powiedział ojciec, bo oczywiście słowa zostały przeinaczone. Nie sądzę, by to było ze złośliwości, raczej z niedbalstwa lub lekceważenia.

Gdy msza zbliżała się do końca, jeden z koncelebrujących księży chyba zauważył, że zabrakło wspomnienia i poprosił o głos. Niestety, improwizowana mowa zawierała jedynie fakty dotyczące pracy przy parafii, a już wymienianie ulubionych modlitw inżyniera brzmiało na tyle groteskowo, że zmusiło mnie do powstrzymania się od sarkastycznego parsknięcia. Nie czułem jednak najmniejszej potrzeby zgłoszenia prośby o sprostowanie, czy rozszerzenie dość ciekawego życiorysu zmarłego, gdyż on sam w życiu nie przeciwstawiłby się publicznie księdzu, a jako dorosły człowiek sam dobrowolnie dawał się wykorzystywać duchownym. Odnotowuję zdarzenia nie jako niechciany adwokat, a raczej jako obserwator o emocjonalnym stosunku do całej tej sytuacji. Inżynier, to mój ojciec.

089. Żartem czy serio.

Podobno wierni katoliccy uzyskali u biskupów dyspensę od piątkowego postu, a wszystko to z powodu ostatniej nocy roku. Nie wiem, czy powinienem żałować, że jestem niewierzący, bo taka łaska, to hohoho!!! Tak radosny czas, gdy codziennie z powodu pandemii umiera w Polsce 500-700 osób, rzeczywiście zasługuje na zabawę. Zwłaszcza wierzący w piątkową śmierć na krzyżu niejakiego Jezusa z Nazaretu z wdzięcznością przyjmują tę decyzję, chyba że z jakichś powodów są niewdzięczni, nie wiem, ktoś im akurat umarł, czy co?! Mnie zaś bawi postawa duchowieństwa. Oni się zachowują tak, jakby wierzyli, że od ich pozwolenia zależy, czy Polak będzie chlać, ćpać, bzykać, pląsać w rytm przebojów Zenka i Maryli. Za to tego typu decyzje wiele mówią o moralności.

Nie tylko w kościele utrzymuje się radosny nastrój, media z TVP Kurwizją na czele zapraszały na Sylwestra Marzeń do Zakopanego. Aż mi się przypomniała zapowiedź utworu „Still in Warsaw” dokonana przez Johna Portera podczas nagrywania koncertowej płyty „Magic Moments” (1983). Mniej więcej brzmiało to tak: „Jak się czujecie w ogóle? Świetnie! W kolorowych światłach wszystko jest! Ballada”:

John Porter – Still in Warsaw.

Paradoksem jest, że w Polsce największe nieposłuszeństwo obywatelskie pojawia się wobec ratujących życie szczepionek oraz obostrzeń dotyczących możliwości grupowego zalania się w trupa. Do zalewania ryja przywiązana jest także Irlandia, tuż przed nocą sylwestrową włączyłem w samochodzie radio i trafiłem na kogoś z rządu, tłumaczącego obostrzenia na imprezach. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy może płakać, gdy człowiek ten doszedł do momentu o nakazie zasłaniania twarzy maseczkami z WYJĄTKIEM czasu jedzenia, picia i ŚPIEWANIA. Tyle tylko, że w Irlandii 98% dorosłych, to ludzie zaszczepieni, co przekłada się na dobową liczbę zgonów między 0 a 10.

Jaromir Nohavica – Danse macabre.

Sylwester, to także fajerwerki, które regularnie obrywają paluszki i inne części ciała ich miłośnikom. Ponieważ w pandemii każde miejsce w szpitalu się liczy, cywilizowane kraje wprowadziły zakaz sprzedaży materiałów pirotechnicznych. Oczywiście Polska tego nie zrobiła, podobnie jak nie wprowadziła zakazu uboju rytualnego, ani zakazu chowu zwierząt klatkowych na futra. Na Podhalu zaś dalej jeżdżą fasiągi, bo można.

Siekiera – Śmierć i taniec.

My, czyli ja i Świechna, obchodziliśmy wejście w Nowy Rok po swojemu: Dyskutując ze znajomymi o presji społecznej na wspólne świętowanie takich właśnie dni oraz o jeszcze bardziej kontrowersyjnych sprawach. W Nowy Rok obejrzeliśmy zaś sobie „W imię” Szumowskiej. Genialny film społeczny. Scenariusz, dialogi, gra aktorów, muzyka, zdjęcia…, wszystko na najwyższym poziomie. W tym celne obserwacje środowiskowe i natrętnie tłucząca się myśl: Jakie szanse na dobre życie mają ludzie urodzeni w takich miejscach, gdzie patologiczne wychowanie jest tak widoczne, że obserwator się gubi, czy to mieszkaniec wsi, czy wychowanek domu poprawczego. W tle wątek homofobii oraz wykorzystania seksualnego nieletnich w kościele, ze szczególnym uwzlędnieniem zamiatania spraw pod dywan. W ogóle dużo myśli kłębi mi się we łbie. Co musiałoby się stać, by sytuacja uległa poprawie? Jakie cechy i umiejętności powinni mieć rodzice i wychowawcy żyjący w takim miejscu? Jak ich weryfikować? Chyba aż zmęczyłem swoimi uwagami Świechnę, która dziś dość wcześnie poszła spać.

A od koleżanki dostałem instrukcję używania petardy, udostępniam wszystkim chętnym gratis.

Tymczasem trwają przeróżne podsumowania. Myślę, że dla Polski był to najgorszy rok od wstąpienia do Unii Europejskiej. Takiego pośmiewiska i takiej marginalizacji kraju chyba nikt się nie spodziewał. Ze względu na to, że życie naszego małżeństwa niesakramentalnego jest od spraw krajowych praktycznie niezależne, nam akurat wiodło się dobrze i z niejakimi sukcesami. Mnie udało się zakończyć projekt filmowy, Świechna przebija się do pracy w irlandzkiej edukacji, kończąc jednocześnie studiowanie psychologii, a że wszystko to się odbywa przy naszym dobrym zdrowiu i w na ogół dobrych nastrojach, więc i podsumowanie wychodzi na plus.

070. Nie zabijaj, nie kradnij.

Uwaga, uwaga! Wczoraj po południu dałem płaskoziemcom kolejny dowód, że nie myślę samodzielnie i przyjąłem szczepionkę, która (o zgrozo!) zamiast mnie zabić na tysiąc sposobów, poprawiła mi humor. Wypróbowałem już chip ze szczepionki, waląc się dłonią w potylicę i robiąc print screeny okolicy, gdy już mi płaskoziemcy wyjaśnią, jak je teraz wydrukować, natychmiast się z Wami podzielę. Z drugiej strony, czego się można było po mnie spodziewać, skoro raka leczyłem chemioterapią i operacjami, zamiast wodą z Lourdes, modlitwą i wsuwaną pod naskórek cieciorką, chyba oczywiste więc było, że gdy tylko zadzwoni do mnie lekarz z informacją, że została mu jedna dawka szczepionki i musi ją wykorzystać, by się nie zmarnowała, od razu się zgodzę i będę mieć sprawę z głowy. Druga dawka za miesiąc! Zbiegiem okoliczności, tego samego dnia zaszczepili się tym samym preparatem moi teściowie i dobrze jest.

Próbuję wskazać teściom opiewany w szantach port Greenore.

W Wielki Piątek w Lublinie miało miejsce wydarzenie które wobec pilniejszych problemów, nie było nadmiernie omawiane, ot…, każdy kto miał ochotę wrzucił kamyczek do ogródka, ale obyło się bez większej zadymy medialnej. „Koncert jak koncert” chciałoby się powiedzieć, ale wiadomo, że jeżeli czemuś patronuje TVP Kurwizja, to chodzi o efekt propagandowy, a w tym wypadku także o kij i marchewkę dla artystów. Wystarczy pobieżnie się orientować w sytuacji, by wiedzieć, że środowisko artystyczne raczej bojkotuje media publiczne, a gdy ktoś się wyłamuje, zyskuje status podobny artystom występującym dla TVP w stanie wojennym. Jest jednak pandemia i albo wystąpisz dla TVP, albo nigdzie (z wyjątkiem sieci, ale wiemy, że nie każdy odbiorca porusza się w niej biegle). I ten właśnie aspekt koncertu był najczęściej omawiany na różnych forach publicznych. Moją uwagę przykuło co innego: Koncert wypełniony był utworami z repertuaru m.in. Dawida Podsiadły, Hey, Republiki, Chłopców z Placu Broni, ale wykonywanymi przez zupełnie innych artystów. Kilka słów na ten temat.

Justyna Steczkowska – Moja krew (Republika cover).

Jak pewnie zauważyliście, liderzy Republiki i Chłopców z Placu Broni nie żyją. O ile Bogdana Łyszkiewicza potrafiłbym sobie wyobrazić w koncercie wielkopiątkowym (pod koniec życia stał się bardzo religijny), o tyle do Grzegorza Ciechowskiego taka szopka mi niespecjalnie pasuje, ale reakcji żadnego z tych artystow nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Za to zarówno Dawid Podsiadło, jak i Katarzyna Nosowska (Hey) są, eufemistycznie mówiąc, niechętni współpracy z TVP Kurwizja. Jestem przekonany, że od strony praw autorskich wszystko zostało dograne (inaczej już by było o tym głośno), jednak mam poczucie, że TVP powinna poszukać innej twórczości. Dlaczego nie Bayer Full albo Akcent? Chyba nie chcecie powiedzieć, że „Majteczki w kropeczki” artysty tak wspierającego najlepszy z możliwych rządów mogłyby naruszać powagę koncertu wielkanocnego, nie mówiąc już o dziełach współczesnego prawie-Pendereckiego, prawie-Lutosławskiego z Podlasia, on nie naruszał nawet powagi Opery Podlaskiej w Białymstoku, ani Teatru Wielkiego w Łodzi. Dlaczego sięgnęliście po repertuar „niepewny ideowo”, na Jowisza pytam się?! „Moja krew” jest niemal tak wielkopiątkowa, jak „Żywot Briana”, znaczy się widać pewne odniesienia, ale czy o to chodziło ewangelistom….???

Acid Drinkers – Menel Song (Always look on the bright side of life)

Dziesiątego kwietnia minęła 17-ta rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego, prezes TVP Kurwizja, Jacek Kurski, lubił podkreślać swą przyjaźń z bardem, nawet wykonywał publicznie jego piosenki na potrzeby swojej kampanii wyborczej. Problem z tamtymi wykonaniami polegał na tym, że utwory Kaczmarskiego biły w komunistyczny system wartości, jakim dziś posługuje się PiS. Nie są po linii partyjnej, więc bezpieczniej do nich nie wracać. Dziś przyjaciel jakoś „zapomina” o rocznicy, z nakazu partyjnego ma co innego do świętowania. Tak mi się przypomniało, bo w końcu to jeden i ten sam człowiek wybiera repertuar, choć sam niczego nie stworzył. Wiem, wiem…, to niby takie mało ważne, drobne świństewko, użyć dla celu politycznej szopki utwory stworzone przez kogoś o zupełnie innych poglądach, ale chodzi też o liczbę tych drobnych wredot. Przykład: Choć mieszkam w Irlandii, pozostawiłem w użyciu mój polski numer (obok irlandzkiego). I na ten polski, regularnie jakieś 2 razy w tygodniu dzwoni do mnie kolejna firma, która kupiła go od złodzieja numerów. W Polsce na porządku dziennym są firmy kradnące dane personalne i sprzedające je firmom chcącym coś reklamować – i nikt z tym nic nie robi. Niby drobny przekręcik, pikuś w porównaniu do republiki obajtkowej, ale upierdliwy i niespotykany w cywilizowanych krajach. W Irlandii nie dostaję żadnych reklam na telefon, nie dzwonią do mnie żadne agencje promocyjne z wyjątkiem ofert od firm, z którymi mam podpisaną umowę. Da się? Da się! Tylko w Polsce nadal panuje kultura gównianego złodziejstwa, Europa już to przepracowała.

I tak mi się jakoś sarkastycznie i groteskowo zrobiło, że chyba tak tę notkę zostawię, przynajmniej w części wydarzeń politycznych, a opowiem o pewnej znajomości.

Jak wielokrotnie wspominałem, mamy przemiłych sąsiadów, którzy przy okazji zadziwiają nas swoimi umiejętnościami. Mamy Thomasa – olbrzymiego siłacza, który pływał na kutrach, a dziś na emeryturze zdumiewa nadal siłą do pracy i odpornością na warunki atmosferyczne, mamy małżeństwo miłośników motoryzacji, zmieniających samochody częściej, niż buty lub rękawiczki, mamy też Anne i Michaela, ludzi teatru, których poczynania zawodowe spacyfikował lockdown. Jeszcze w sierpniu gościliśmy u tych ostatnich na garden party i wyglądali na zdrowych i zadowolonych. Minęło 8 miesięcy, a Michael wygląda, niczym bezdomny narkoman. Zniszczona skóra, przygarbiona i roztrzęsiona sylwetka, „traperskie” ubranie. Jakby zupełnie przestał dbać o siebie. Jest poważnie chory, a mocne zaplecze jego problemów zdrowotnych stanowią regularnie opróżniane butelki. Z niejakim przerażeniem uświadamiamy sobie w dyskusjach ze Świechną, że właściwie za każdym razem, gdy go widujemy, niesie butelki puste, bądź pełne. Przychodzi mi teraz do głowy myśl, że zostało mu niewiele czasu na zmianę. Gdy człowiek jest młody, może się intoksykować latami, nim zauważy fatalne skutki zdrowotne. W przypadku osób w moim wieku, takie pójście po całości może się skończyć zejściem w przeciągu kilku – kilkunastu miesięcy. Ostatnie słowa, które usłyszał ode mnie mój towarzysz szaleństw młodości brzmiały: Jeżeli nie pójdziesz na odwyk już teraz, to niedługo przestaniesz mieć wpływ na cokolwiek. Albo nie będziesz mógł wstać z łóżka, albo wysiądzie ci głowa i zamkną cię w psychiatryku. Półtora miesiąca później już nie żył. W przypadku Michaela, nawet nie znam go na tyle, by był sens się do niego zwracać w ten sposób. Nie lubię poczucia bezsilności.

Z bezsilnością wiąże się trzeci i ostatni wątek dzisiejszej notki. Śmierć to śmierć, ale gdy przydarzy się siedemnastolatce, obdarzamy ją chętnie pejoratywnymi określeniami takimi jak „głupia”, czy „niepotrzebna”. Właśnie czytałem o takim przypadku. Młodzież zrobiła sobie ognisko, a jedna z uczestniczek źle się poczuła (możliwe, że po alkoholu), przysnęła, potem płakała i chciała wracać do domu, po czym udała się w jego kierunku. Znaleziono ją martwą, a spekulacjami wobec przyczyn śmierci zajęły się już tabloidy, zawsze chętne do babrania się w cudzym bólu. Mnie zainteresowało coś innego. Opublikowano (prawdopodobnie bez zgody rodziny, bo z rozpikselowaną twarzą) zdjęcie ofiary w mundurze Orląt Z.S. „Strzelec” z Rzeszowa, więc rzuciłem okiem na ich stronę. A tam treść przyrzeczenia.

Wstępując w szeregi Orląt Związku Strzeleckiego „Strzelec” przyrzekam: Postępować stale według prawa orlęcego (WTF?!), aby stać się godnymi tych orląt, które przelaną swą krwią serdeczną wskazały nam jak kochać ziemię ojczystą. Jak żyć dla niej i umierać. Tak nam dopomóż Bóg.

Kolejna banda sfrustrowanych łajdaków chce zarabiać przerabianiem młodych na mięso armatnie. Z ciekawości? Jak to się umiera dla Polski? Dziewczyna właśnie straciła życie, jak to powiązać z dobrem kraju? Od chwili śmierci nie zrobi dla niego już niczego, ale pieprzyć tzw. ojczyznę, skoro dziewczyna nie zrobi też niczego dla siebie, nie przeżyje żadnej dobrej chwili, nie zrealizuje żadnych marzeń, ani drobnych, ani wielkich. Robię się zły!

056. Śmierć z daleka.

Dzień rozpoczął się przygnębiająco, otworzyłem pocztę, a tu mail z Wyborczej. Wśród newsów informacja o śmierci Darka „Maliny” Malinowskiego, basisty i wokalu z Siekiery (tylko z Tomaszem Adamskim brał udział w obu odsłonach grupy: punkowej i nowofalowej). Miał 55 lat. Tak, wiem że „Dzwon” Adamski w 2011 wydał jeszcze trzecią odsłonę, wolę jednak myśleć o Siekierze z lat osiemdziesiątych.

Siekiera – Burek dobry pies.

Przypomniałem sobie rozmowę, jaką odbyłem 10 lat temu z kumplem z klasy, świetnie poinformowanym starym załogantem, dziś prawnikiem i managerem w międzynarodowej korporacji, cały czas utrzymującym kontakty.

– Nie wiesz, co się dzieje z chłopakami ze starej Siekiery? Grela wiadomo, dostał kosę i wącha kwiatki od spodu, Budzy wszedł w nawiedzone klimaty, czasem o nim słychać, ale co z pozostałymi?

Dzwon robi teatr, ale chyba kiepsko mu idzie, a Malina jara zioło i robi muzykę.

Nie zobaczyłem teatru Tomka…, może kiedyś…. Darka z pewnością już nie usłyszę.

Siekiera – Śmierć i taniec.

Jakby tego było mało, znajoma aktorka Beata zamieściła wspomnienia z próby swojego teatru. Na zdjęciach trzy osoby: Ona, Marek i Darek (ale nie ten z Siekiery). Żyje tylko Beata. Ją i Darka poznałem na premierze spektaklu, który przygotowywali na zdjęciach. Marek już wtedy nie żył, spektakl był mu dedykowany.

Siekiera – Ludzie wschodu.

Siekiera, to było zjawisko. Chłopaki sami nie zdawali sobie sprawy, jak ich twórczość przenika się z poczuciem braku szans, jakiego permanentnie doznawała młodzież z lat osiemdziesiątych, jak bardzo jest to widoczne, zwłaszcza z perspektywy. Wydawało się, że nic nas nie wyciągnie z tej dupy. Nas, młodzieży ze średnich i mniejszych miejscowości. Nie chcę mówić za wszystkich, nie mam ani takiego prawa, ani wiedzy, ale ja osobiście nie wierzyłem, by jakikolwiek wysiłek mógł mnie zaprowadzić gdzieś dalej, niż do cyklu praca-dom-praca-dom. Dziś, gdy słucham punkowej Siekiery, wyobrażam sobie obraz zdegenerowanej, objętej ciągłą wojną i bezprawiem Ziemi, coś a la Tolkien, tylko bez nadziei na zmianę. Nowofalowa zaś jej wersja, to już bezpośrednia kalka nastrojów epoki.

Siekiera – Nowa Aleksandria.

Zmiana tematu: W ostatnich dniach oglądaliśmy dwie fabuły. „Wiatr buszujący w jęczmieniu” (2006) Kena Loacha, czyli koszmar irlandzkiej wojny domowej w warunkach brytyjskiej dominacji, pozostawiający poczucie totalnego bezsensu, marnotrawstwa życia i szans.

Siekiera – Wojownik.

W drugim filmie coś z naszego podwórka. „Dom wariatów” Marka Koterskiego, czyli pierwsza część sagi rodu Miauczyńskich. Pan Marek był wówczas czynnym (pijącym) alkoholikiem, więc odbiło się to na braku umiejętności dostrzeżenia problemu bazowego rodziny, za to jeśli chodzi o objawy behawioralne inne niż upijanie się, to już wtedy autor walił celnie z precyzją snajpera. Naprawdę dziwnie mi się oglądało ten film, bo z jednej strony nagromadzenie absurdu i braku sensu przenosiło się na wysiłek, jaki trzeba było włożyć w oglądanie obrazu, a z drugiej strony, odnosiłem wrażenie ciągłego deja vu. Ja takie zachowania już widziałem, te postaci nie są mi obce. I widziałem je nie tylko w filmach Koterskiego. Dużo częściej spotykałem je w codziennym życiu. I ta obsada: Kondrat, Łomnicki, Majda, Nehrebecka, Teleszyński…. Co jeszcze mógłbym tu napisać…? Film bardzo teatralny. Ze względu na zawężone miejsce akcji, ale przede wszystkim ze względu na absurdalne dialogi odsłaniające lęki, uprzedzenia, niepokoje i kompletny brak zrozumienia, nawet wśród najbliższych. Momentami miałem wrażenie, że to „Kartoteka” Różewicza albo „Pokój” Pintera. „Pokój”…, to właśnie z próby tej sztuki pochodziły zdjęcia Beaty, które tak mną rano wstrząsnęły.

P.S. Wspomnienie Darka Malinowskiego w Wyborczej – kliknij, by poczytać.

040. Odchodzą ludzie.

I tak to jest, jak po dłuższym czasie pandemicznej posuchy, rzucam się na każde zlecenie, by nadrobić finansowe straty. Efekt jest taki, że mija 10 dni, w czasie których sporo się wydarza, ale w głowie pozostaje mi tylko wspomnienie pracy. Na krótką metę to nie takie złe, bo przestałem tak nakręcać się sprawą W., w której i tak nie mogę wiele pomóc, mam coś za to do zrobienia w sprawie chorego Rysia, któremu według ostrożnej diagnozy (weterynarz nie zdecydował się na prześwietlenie) przytrafiło się bakteryjne zapalenie płuc. Kot nasz jest mocno osłabiony, ale antybiotyk działa, więc jesteśmy dobrej myśli. Współczuję mu, bo to kot wolny, areszt domowy jest dla niego trudny, niestety jest niezbędny, bo nasz puchaty przyjaciel wymaga dobrych warunków i obserwacji – niestety, nie znamy kociego (i to w wersji irlandzkiej), więc sam nam nie opowie, co mu dolega.

Ewa Demarczyk – Wiersze wojenne.

W międzyczasie odeszły trzy ważne osoby dla polskiej kultury i humanizmu: Ewa Demarczyk, Józefa Hennelowa i Maria Janion. Czarny tydzień dla tych, którzy mają pojęcie o dorobku tych niezwykłych kobiet. O nich pisali bardziej kompetentni ode mnie. Ja napiszę o kimś innym.

Dowiedziałem się o śmierci kolegi. D. był teatralnym aktorem niezawodowym, poznałem go w tej roli. Długo myślałem, co Wam o nim napisać. „Gdybyście wiedzieli, co to by za facet”, to zdanie mocno mnie kusiło, ale natychmiast przypomniałem sobie, że to samo usłyszałem o M., jego koledze z tego samego teatru. D. Grał wtedy pana Kidda w „Pokoju” Harolda Pintera, a zespół dedykował spektakl dopiero co zmarłemu M.. Sztuka o samotności między ludźmi, także w rodzinie, wypełniona dialogami o niczym, słowotokiem, który zamiast rozjaśniać i ułatwiać, ma zaciemniać i utrudniać głębsze relacje. Coś, co tak mocno kojarzy mi się z patologią, z ludźmi którzy mają życie tak nieciekawe, że do perfekcji doprowadzili sztukę mówienia bez treści. Mówią tak ludzie uzależnieni i współuzależnieni, ale też ofiary przemocy domowej i ludzie długotrwale bezrobotni.

– Co tam?

– Stara bida.

– A co u Józia?

– Mąż wyjechał.

– To niech uważa na drodze.

– Dobrze jeździ.

– Dobrze, jasne że dobrze, ale niech uważa, bo deszcz. W taki deszcz trzeba uważać.

– Mokro tu, dach przecieka. U pani w domu też mokro?

– Też, ale nie tak jak tu.

I tak dalej, i tak dalej….Zero myśli, zero uczuć, wysoko podniesiona garda, nic nie mówić, nic nie czuć, nic zdradzić o sobie.

Adam Nowak, Mateusz Pospieszalski – Na łubudu.

Wracając do tematu. Gdy usłyszałem o obcej osobie „gdybyś wiedział, co to był za facet”, nie powiedziało mi to kompletnie nic, nie poczułem żadnych emocji, choć domyślałem się, że autor tych słów o M. je czuł i chciał, abym i ja poczuł. Dlatego poczułem nagły opór przed ich wypowiedzeniem. Tym bardziej, że czuję wielką złość, gdy przedwcześnie umiera ktoś tak ciekawy i wartościowy. D. trzy lata przed śmiercią został zauważony w środowisku, powierzono mu do realizacji indywidualny projekt poetycki, a amatorski teatr, w którym występował, zdobywał uznanie nawet, gdy konfrontował się z zespołami zawodowymi. D. wyróżniał się spośród aktorów umiejętnością szybkiej, precyzyjnej, wyrazistej i wyraźnej interpretacji, a jego postać miała w sobie coś szelmowskiego, taki inny rodzaj Jacka Nicholsona. Po roli Naczelnika w „Policji” Mrożka, pomyślałem sobie, że byłby idealnym odtwórcą ról urzędników z dramatów Gogola. Mam do tego spektaklu szczególny sentyment, bo to pierwsza sztuka, którą oglądałem razem z wtedy jeszcze przyszłą Małżonką. D. zrobił piorunujące wrażenie. Z boku patrząc, wszystko zaczynało się mu układać, a miało po czym, bo odbudowywał swe życie ze zniszczeń alkoholizmu (ok. 10 lat wcześniej poszedł na terapię i od tamtej pory nie pił). Z czymś sobie jednak nie poradził, więcej robił „sam”, mniej z grupą. Nie mogę tu pominąć antyterapeutycznego wpływu religii (D. wierzył, że „Bóg” nim kieruje – z punktu widzenia terapeutycznego, jest to przerzucenie odpowiedzialności za własne życie na „Siłę Wyższą”), ani sezonowego wyjazdu na Zachód. Wytężona praca i intensywna religijność, to nadal czynniki społecznie akceptowane, wręcz uznawane za godne pochwały i naśladowania, podczas kiedy w nadmiarze, stosowane kompulsywnie, są szkodliwe, wręcz zabójcze dla zdrowia psychicznego, somatycznego zresztą też. D., podobnie jak wcześniej M., złamał abstynencję. W ich sytuacji to było tak, jakby mogli uciec z dogorywającej powstańczej Warszawy, ale w pół drogi wrócili tam, gdzie już tylko śmierć i nikomu nie można pomóc. Koleżanki i koledzy, ze mną włącznie, są w szoku, że to już. Tak naprawdę jedynym sposobem, byście zobaczyli, jakim facetem był D., byłoby zobaczenie go na scenie, porozmawianie z nim, wspólna praca, ale do tego musiałby żyć. Miałem okazję obserwować go podczas prób i nigdy tego nie zapomnę. Wielu z nas, przyjaciół i znajomych, będzie go brakowało.

Marek Dyjak – Piosenka w samą porę.

Przy okazji, ostatnia notka Świechny jest blisko tematu, może ktoś z Was ma ochotę tam podyskutować (kliknij tutaj, by się tam przenieść).