114. Katar mam, czyli krótka historia o człowieku, który uważał, że dawniej było lepiej.

Katar kojarzy mi się z anegdotką z czasów licealnych, gdy będąc bardzo niesubordynowanym uczniem, często wyłudzałem zwolnienia lekarskie symulując choroby. W tym celu właśnie wraz z serdecznym kumplem udaliśmy się do gabinetu lekarskiego. Gdy w poczekalni zostaliśmy tylko my, wyszedł lekarz i spytał – A Wam co jest – Na co mój kolega odpowiedział – Katar mam!

Nie pamiętam, czy spalił naszą wizytę, ale wspomnienie pozostało. Tymczasem ja nie o tym katarze, bo przecież wszyscy wiedzą, nawet ja, że wkrótce zaczyna się MUNDIAL. Ponieważ moja ignorancja w temacie samych rozgrywek jest niewyobrażalnie dla przeciętnego Polaka głęboka, a moi koledzy prawdopodobnie mogliby uznać, że kokietuję, mówiąc że ze składu znam tylko Lewandowskiego, skupię się na tym, co interesuje mnie, a jest to przestępczy charakter tej gry, zwłaszcza w kontekście TYCH MISTRZOSTW ŚWIATA.

Piotr Bukartyk – Euro 2012.

Nie jest tajemnicą, że organizacja imprezy została przyznana Katarczykom po licznych mniej lub bardziej zawoalowanych łapówkach, że sam kraj nie spełnia demokratycznych standardów, że podczas pospiesznej budowy wykorzystywani byli niczym niewolnicy, podle opłacani wykonawcy. No i fajnie, normalny człowiek by powiedział: TO JA WAS PIEPRZĘ, GRAJCIE SOBIE SAMI, PRZESTĘPCY Z FIFA Z ARABSKIMI NAFCIARZAMI! Niestety! Chciwy, obyty z przestępczością zorganizowaną światek kopaczy załatwia to inaczej. Piłkarze oczywiście „tylko grają”, działacze udają, że bojkotują. Zbigniew Boniek na przykład powiedział, że do Kataru nie jedzie i będzie oglądał mecze w telewizji. Ojojoj! Pewnie szejkowie spać z tego powodu nie mogą! A MEDIA??? Media udają, że są krytyczne. Np. gówniarze (skrót od gównodziennikarze) z Polski, korzystając w najlepsze z akredytacji, publikują artykuły o skandalicznie drogim kebabie za 40 złotych! No i tyle, bo co ja tu więcej będę pisał?!

Krótka historia o człowieku, który uważał, że dawniej było lepiej.

Przy okazji spodziewanych występów polskich kopaczy, rodzime portale zamieszczają reminiscencje z „lat świetności” polskiej piłki, gdzie punktem wspólnym są wspomnienia o reprezentacyjnym chlaniu na umór i pijackich ekscesach. Najlepsze jest to, że wspominający eks-reprezentanci zdają się być z tego powodu dumni. Nie mam pytań.

Skoro już notka się zrobiła bardzo społeczno-obyczajowa, to na zakończenie mam dla Was „Piątkową opowieść”, tzn. działo się to w ostatni piątek i gdy to opowiedziałem małżonce mej Świechnie, zasugerowała mi, że to dobra historia na bloga. Wiecie, że od czasu do czasu zamieszczam anegdotki o bardzo charakterystycznych zachowaniach Polaków, czy innych przedstawicieli homo-sovieticus z obozu postkomunistycznego. Wtedy się podnosi gwar, że uogólniam, a ja po prostu piszę o czymś, czego Irlandczyk nigdy by nie zrobił, a Polak i owszem, nawet na moich oczach.

Na zlecenie luksusowej firmy branży odzieżowej robiliśmy kompleksowy remanent (butik, zaplecze i magazyn). Już, już kończyliśmy, właśnie sprawdzałem, czy czegoś nie pominęliśmy, gdy wpadł kierowca o znajomym, słowiańskim wyglądzie. Z miejsca nadstawiłem uszu, bo podniesiony ton jego głosu wskazywał na to, że facet nie zakumał, iż jest w cywilizowanym kraju, a jego Grajdołków pozostał 1500 km na wschód, za morzami, za lasami, za rzekami. Sprawa miała się tak:

Firma zlecająca wysyłkę nie przygotowała towaru do załadunku. Manager odpowiadający za zlecenie nie dopełnił obowiązków, kilkadziesiąt niezbyt ciężkich paczek zamiast na rampie, czekało w magazynie na piętrze. Zdarza się. Cywilizowany kierowca by poprosił o określenie, czy jest szansa na przygotowanie przesyłki, bo w tej formie niestety, ale nie może jej przyjąć, bardzo przeprasza, ale ma swoją robotę do wykonania. Po otrzymaniu odpowiedzi zdecydowałby, czy wrócić na pusto, czy poczekać aż spełnione zostaną warunki do rozpoczęcia załadunku, mógłby jeszcze rozważyć osobistą pomoc, jeśli by mu bardzo zależało na kursie. Co zrobił polski kierowca…???

Janusz Gajos – Nowy kierownik od leżaków.

Najpierw zaczął się mądrzyć, wykładając pracownicom teorię zaufania, tzn. jak on ma wierzyć, że w ogóle ktokolwiek jego firmie zapłaci, skoro towar jest nieprzygotowany. Tak był zachwycony swymi racjami i sposobem ich przekazywania, że nawet nie zauważył, że jest ignorowany (widocznie brak chęci podjęcia pyskówki uznał za oznakę słabości, możliwa jest też opcja, że żadna głębsza myśl nie rozjaśniła jego przestrzeni między uszami). Owszem, jedna z pracownic zadzwoniła do managera, nagrała na automatyczną sekretarkę zapytanie w tym temacie i spokojnie czekała na odpowiedź, zajmując się swoimi sprawami, ale to było tyle, co mogła w tej sprawie zrobić dla kierowcy, który zadzwonił w tym czasie do swojego szefa, też Polaka, by w sposób bardzo niekulturalny i głupi przedstawić mu zastaną sytuację. Głupi, bo zakładał, że nikt go nie rozumie, niekulturalny, bo zaczął wszystkich nas tam pracujących wyklinać, że coś sobie robimy, a moglibyśmy mu pomóc znieść paczki, krzyczał też do swojego szefa, że on to chce co najmniej sto euro ekstra, jeśli ma coś tutaj nosić.

Pogadał, pokrzyczał, pożalił się i nagle „miał pomysła”. Podszedł do pracownicy z którą dyskutował o zleceniu, zaczął na głos liczyć pracujących ludzi i rzekł, że gdyby wszyscy tutaj zaczęli nosić towar, to szybko by sprawa była załatwiona. Wczujcie się w położenie ubranej w garsonkę kierowniczki luksusowego butiku (bo to ona zaszczycana była światłymi uwagami), w chwili gdy randomowy kierowca próbuje na niej wymusić podjęcie pracy tragarza i nakłonienie do tego samego pozostałych ludzi zajętych swoją robotą. To trochę tak, jakby elektryk wezwany na salę operacyjną wezwał personel chirurgiczny do pomocy przy przeciąganiu kabla pod sufitem. Nasz Rodak nie znał jednak obciachu. On naprawdę poczuł się w tym momencie kierownikiem i rozwijał swój plan sugerując, że gdyby zorganizować wózek, to byłoby szybciej. Kierowniczka odpowiedziała spokojnie, że na dole są dwa wózki, więc może użyć jednego. Nie wiem, kiedy Ziomal zorientował się, że albo przeniesie toboły sam, albo spokojnie poczeka na odpowiedź managera od logistyki, ewentualnie odjedzie z niczym, bo my już skończyliśmy, zabraliśmy swój sprzęt, życząc wszystkim (w tym kierowcy) miłego dnia. Po drodze zastanawiałem się skąd Januszowi przyszło do głowy, że skoro on nie chce za darmo nosić towaru, to ktokolwiek inny będzie chciał to robić, ale to już jego problem.

Po tej przydługiej historii pozostaje mieć nadzieję, że rozumiecie dlaczego pokrzykiwania najlepszego z rządów na Komisję Europejską zostaną przyjęte identycznie, jak pokrzykiwania naszego anonimowego Rodaka.

075. Oświeceniowe aspiracje homo sovieticusa.

„Praca męczy”. Pamiętam, jak 16 lat temu rozśmieszył mnie mój brat, któremu zorganizowałem możliwość wakacyjnego zarobkowania w firmie, w której i ja pracowałem. Dla mnie była to praca marzeń, nie przypominam sobie, bym tak lekko i bezstresowo zarabiał tak duże pieniądze. Dzieliłem się tymi odczuciami z rodziną i brat uznał, że jedzie po pieniądze za nic. Dla niego dla odmiany, była to pierwsza praca w życiu. Któregoś dnia zwierzył mi się, że jest zdziwiony, wręcz zaskoczony, bo nastawiał się na luzik, a tymczasem „praca go męczy”. Otóż od dłuższego czasu (odkąd wznowiłem pracę po chorobie) ja doznaję podobnego uczucia. Gdy tylko jakieś zlecenie się przedłuża, męczę się, ale do tego stopnia, że nie chce mi się nic, ale to dosłownie nic robić, nawet komentowanie notek na blogach mnie przerasta. Zmęczenie fizyczne ma jednak swoje plusy: Informacje społeczno-polityczne nie są dla mnie w takim stanie istotne, ważne jest, by się przespać, a przyznacie, że to całkiem rozsądny wybór, gdy po drugiej stronie jest nakręcanie się narodowym debilewem (ostatnio nasi politycy starają się dowodzić, że omijanie procedur bezpieczeństwa nie jest niczym złym, ba, konfuduje nawet obce wywiady, które zamiast męczyć się hakowaniem zabezpieczeń, wpisują hasło „dupa”, „admin” albo „qwerty” i już są na koncie z dostępem do informacji wrażliwych). Zdarza się jednak, że społeczeństwo polskie przychodzi do ciebie w pracy, a do pomocy bierze sobie przedstawicieli społeczeństwa rosyjskiego i litewskiego. I wtedy…, pozostaje robić swoje.

Rory Gallagher – Check Shirt Wizard.

W Irlandii szczepienia ruszyły pełną parą, ja jestem już po dwóch dawkach, moja żona po pierwszej, podobnie z większością ludzi w mojej pracy. Wyjątek stanowi całkiem spora grupa materiału genetycznego typu HOMO SOVIETICUS. Po pierwsze, uważają się za jedynych myślących, a po drugie, są czujni i wszędzie wywęszą czający się SPISEK. Noc ze środy na czwartek obfitowała w temat szczepień. Nie wiem, kto zaczął i gdzie, ale ludzie dzielili się swoimi doświadczeniami. Jednak szczególny rodzaj ludzi, ten z bloku postsowieckiego, dzielił się inaczej. Najpierw zbliżyłem się do Litwina opowiadającego Irlandce, dlaczego się nie szczepi i gdy mnie zauważył, zapytał czy ja się zaszczepiłem. „Jasne, jestem po dwóch dawkach Pfizera”, brzmiała moja odpowiedź, na co dowiedziałem się od kolegi znad Niemna, że jestem idiotą. Ponieważ go zignorowałem, poczuł się zobowiązany przybliżyć mi swą argumentację. „Zdrowy jesteś, po co ci to? Dałeś sobie COŚ wstrzyknąć, jesteś idiotą”. Zaprawiony w internetowych potyczkach z trollami, zbanowałem go, opuszczając jego towarzystwo. Rozmyślając o wytatuowanych ramionach rozmówcy (z tego co wiem, tatuaż robimy wstrzykując coś pod skórę, ale co ja, jako idiota, mogę o tym wiedzieć).

Nick Cave – Idiot Prayer.

Po Litwinie trafił się Polak. Prowadził rozmowę stojąc jakieś 10 metrów ode mnie, wydzierał się tak, że Irlandczyk do którego wykrzykiwał swoje wywody spytał się go w końcu, dlaczego na niego krzyczy. Oczywiście słyszałem, co takiego ważnego wykrzykiwał, bo nie słyszeć się nie dało. Po pierwsze, okazał się następnym, który nie da sobie CZEGOŚ, NIE WIADOMO CZEGO wstrzyknąć. Poruszony do głębi swą własną deklaracją, zaczął wykrzykiwać, że ma większą odporność od tych zaszczepionych i na wszelki wypadek powtórzył, że nie da sobie CZEGOŚ wstrzyknąć. Jednak to nie wszystko, gdyż nagle zabrzmiała nuta martyrologiczna. Otóż nasz rodak jest z kraju, który przeszedł HOLOCAUST (toż to prawie, jakby on sam go przeżył – moja złośliwa uwaga), a szczepienie jest jak gwiazda Davida na ramieniu. Ostatnim poruszanym tematem było…., no kto zgadnie? Tak, zgadza się…, on, polski ojciec i głowa rodziny nie szczepi się DLA DZIECI. W tym momencie Irlandczyk przerwał pytaniem o powód krzyku, co zmąciło memu rodakowi wątek i nie dowiedziałem się, jaki jest związek przyczynowo skutkowy.

Zauważyliście pewnie, że jak do tej pory bracia emigranci wykazywali się chęcią niesienia „oświaty kagańca” niedouczonym tubylcom, do których przybyli w poszukiwaniu lepszego życia. Nie inaczej było w przypadku Rosjanki, tłumaczącej nieśmiało Irlandczykowi przyczyny swojej rezygnacji ze szczepienia. Uderzył mnie sposób mówienia, charakterystyczny dla środowisk, gdzie kobiety nie mają nic do powiedzenia, więc każdą swoją myśl przedstawiają bardzo niepewnym głosem (ewentualnie krzykliwym, agresywnym, to drugi sposób obrony). Cichutko przekonywała rozmówcę, że koncerny to robią dla zysku (nie słyszałem, by ona pracowała gratis), a przecież nie tylko na covid można umrzeć, można zginąć na przykład w drodze do pracy. Nie byłem ciekaw, dlaczego w związku z tą prawdą życiową, chce dodatkowo zwiększyć szansę przyspieszonego zgonu, bo nie o sens przecież w takim tłumaczeniu chodzi.

Opowieść tę snuje człowiek zaszczepiony na ospę prawdziwą, błonicę, krztusiec, tężec, dur brzuszny, polio, wirusowe zapalenie wątroby, gruźlicę, covid-19. Byłbym niepocieszony, gdybym nie mógł dodać, że większość antyszczepionkowców jest również zaszczepiona. Nawet, jeśli o tym nie wie, nie pamięta, bądź nie chce pamiętać.

072. Nie komplikuj.

Dziwny to czas, gdy jakby jeszcze mniej zależy od jednostki. W Irlandii zazwyczaj dobrze jest konsultować plany z pogodą, dużo bardziej kapryśną niż w Polsce, a od ponad roku doszły do tego pandemiczne zarządzenia. W związku z tym, jeżeli trafia się przyjazna aura, robimy jakąś małą wyprawę, ewentualnie pracujemy w ogródku. A skoro znieśli nam trochę ograniczeń, zrobiliśmy sobie wypad do Narodowego Muzeum Irlandii. Wybraliśmy oddział sztuki użytkowej i historii, gdzie mogliśmy podziwiać wyposażenia domów i stroje z różnych epok, a także mieliśmy przegląd irlandzkich militariów. Na szczęście, tych ostatnich nie było zbyt wiele (ze względu na irlandzką historię zniewolenia przez Brytyjczyków), bo moja fascynacja uzbrojeniem wygasła z chwilą uświadomienia sobie, że wymyślono je po to, by coś zniszczyć, najchętniej ludzkie życie, bądź coś, co jemu służy.

Zaskoczyła mnie niewielka liczba zwiedzających. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie tłumy na Grafton Street, Stephens Green i w okolicach, sądziłem bowiem naiwnie, że skoro jedno z ważniejszych irlandzkich muzeów (na ogół wypełnionych zwiedzającymi) świeci pustkami, to znaczy, że ludzie nadal są ostrożni i niechętnie opuszczają domy. Otóż gówno prawda: Ulice handlowe są zatłoczone, niczym w przedświątecznej gorączce zakupów. Mało tego. Ktoś nieostrożnie wydał rozporządzenie zezwalające knajpom na sprzedaż piwa na wynos (konsumpcja wewnątrz lokalu nadal jest zabroniona), na które towarzystwo rzuciło się niczym bakterie fekalne na niestrawione resztki pokarmu. Efekty tej decyzji są takie, że centrum zamieniło się w jedną wielką szczalnię, bo skoro knajpy są zamknięte, to również toalety, a mało jest produktów tak moczopędnych jak piwo. Drugim skutkiem jest przeobrażenie tego rejonu w syntetyczny śmietnik, bo nagle każdy konsument miast pić ze szklanki, którą później umyje obsługa, pije z plastikowego kubełka. Na razie służby oczyszczania miasta sobie z tym radzą, ale jak tak dalej pójdzie, to obok covidu będziemy mieć epidemię cholery, czerwonki, tyfusu, bądź innego ustrojstwa pochodzenia fekalnego, ewentualnie odpadowego.

Dzięki zniesieniu restrykcji dotyczących odwiedzin, mogliśmy wreszcie spotkać znajomych od naszego prywatnego dyskusyjnego klubu filmowego. Mimo, że w planach mieliśmy mały seans, tak się rozgadaliśmy, że nie starczyło nam na to czasu, po kilku dniach mieliśmy zresztą powtórkę z rozrywki – znów nie starczyło czasu na film, za to poruszone zostało ciekawe zagadnienie. Żona moja własna i kochana zwróciła uwagę na to, że nie zawsze się uśmiechałem, że na zdjęciach sprzed 12 lat jestem poważny. Gospodyni domu podchwyciła ten temat pytając, czym to można wytłumaczyć, a ja podrzucam ten problem do Waszych przemyśleń.

Moja hipoteza brzmi: „Polska, to kraj, w którym ludzie sami sobie narzucają stres, mają kłopot z konstruktywnymi formami relaksu, raczej wybierają używki i magiczne myślenie, dające chwilową ulgę. Wiecznie się spieszą, chcą jak najwięcej spraw kontrolować, nie zważając na to, że przekraczają swoje kompetencje, starają się też odgadywać i spełniać oczekiwania innych, bo przekraczanie granic działa w obie strony. Stają się nieufni i podejrzliwi. Homo sovieticus, mówiąc w skrócie. Wyrastając w takich warunkach trudno nie przesiąknąć tymi zwyczajami, a proces oczyszczenia się z tej klątwy jest stopniowy i długotrwały, ale mimo trudności, zmiany są możliwe”. Ciekaw jestem Waszych hipotez.

Takie to myśli tłukły mi się po głowie, gdy natknąłem się na kolejny z filmików braci Sekielskich, mianowicie „Wstań rano, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie”. Tytuł jest cytatem z Wiktora Osiatyńskiego, zachętą do tego, by zajmować się tym, czego potrzebujemy, żeby nie tworzyć sobie samym problemów. Filmik zamieszczam tutaj, to wart obejrzenia wywiad z Krzysztofem Dowgirdem, ale nie pułkownikiem, bohaterem serialu „Czarne chmury”, a alkoholikiem, niepijącym od ponad 30 lat i dzielącym się swoim doświadczeniem z tymi, którzy tego chcą.

Sekielski o nałogach – Wstań rano, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie!

„NIE KOMPLIKUJ”, to inny sposób wyrażenia tego samego, co niesie tytuł wywiadu, zresztą to żadna nowość, już japońscy samurajowie uczyli o dążeniu do celu najprostszą drogą. To wniosek ze słynnej historii Wiktora Osiatyńskiego o jego bolącej nodze. Działo się to w USA, lekarz poinformował pana Wiktora, że daje mu zwolnienie z pracy i receptę na pigułki, które ma brać regularnie, oprócz tego ma nie chodzić, ułożyć nogę wysoko, relaksować się, a wieczorem robić okład termoforem. Osiatyński spytał, co mu jest, a lekarz powtórzył zalecenia i poprosił by wyszedł, bo marnuje czas, a w kolejce czekają pacjenci. Polska dusza Wiktora oburzyła się i załamała, pochlipując z cicha, że znikąd pomocy. Jednak wobec bólu, pacjent wykupił prochy, poszedł na zwolnienie, leżał z nogą w górze, załatwił sobie wózek do poruszania po domu, a wieczorem robił ciepły okład. Po kilku dniach problem minął, a on miał już nigdy się nie dowiedzieć, co dolegało nodze. Ja do tej historii dorzuciłbym kilka myśli: Pragnienie kontroli, o którym wspomniałem wcześniej, sprawia że alkoholik próbuje dociec przyczyn choroby, zamiast po prostu przestrzegać zaleceń. Jest to jednak dużo bardziej uniwersalny problem, niż nam się wszystkim wydaje, nie tylko alkoholicy się z nim zmagają. Jakże chętnie Polacy zamiast robić to, co prowadzi ich do dobrostanu (uczyć się, rozwijać i uczciwie robić swoje), cały wysiłek skupiają na szukaniu przyczyn, którymi się oczywiście szybko znajdują, na przykład „Niemce, Ruskie, Żydy i Pedały”, a czasem to jeszcze Woland, no i jak raz zapominają przez to zmienić bielizny, umyć zębów i zająć się sobą. Wbrew pozorom, wywiad nie dotyczy spraw przykrych, jest bardzo optymistyczny. Krzysztof Dowgird przypomniał na przykład o bardzo ważnej rzeczy związanej z dbaniem o siebie: Rzekł o spełnianiu marzeń i opowiedział historię o tym, jak kolega spytał się go, czy ma takowe. Słowo do słowa okazało się, że może wyjazd na narty w Alpach, ale jest brak kasy i tysiąc innych przeszkód, na co kolega odrzekł, że w takim razie powinien zaoszczędzić pieniądze, jako punkt programu na życie. Po roku Krzysztof stał w pełnym ekwipunku na śniegu, na wysokości 2200 mnpm i ze łzami w oczach szykował się do zjazdu. „Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku” – ile razy to zdanie bezmyślnie powtarzaliśmy, zamiast z niego skorzystać?!

Skoro już mowa o korzystaniu, w piątek minął tydzień, gdy przyjąłem drugą dawkę szczepionki Pfizera i już cieszę się na wspólne podróże z żoną, bo i ona wreszcie mogła się zapisać. Póki co, ograniczamy się do Irlandii, ale i tu mamy kilka podróżniczych marzeń. Oczywiście znam sporo osób, które ani nie chcą się szczepić, ani nie zamierzają podróżować, bo „WYJĄTKOWO” przed NIMI – BIEDNYMI piętrzą się zagrożenia, jakich świat nie widział. To jednak ich problem, chyba zbyt jestem zajęty swoim życiem i spełnianiem swoich marzeń, a siedząca obok Świechna jest jednym z nich.

063. Gdyby to chociaż było arcydzieło….

Dziś Walentynki. Niby temat powinien być oczywisty, ale pogoda wdmuchmnęła mi wiatrem wiejącym ze średnią prędkością 60 km/h coś innego. Bo sami rozumiecie, gdy za oknem tak, że zwykłe wyrzucanie śmieci zyskuje rangę czynu heroicznego, to Wasz nieprzesadnie lubujący się w takich aktach bezsensownej bohaterszczyzny obserwator rzeczy ulotnych i dziwnych (kto pamięta, jaka znana postać się tak przedstawiała w audycjach radiowych Rozgłośni Harcerskiej?), raczej szuka sposobów na zagnieżdżenie się w ciepłym miejscu w celu obejrzenia ciekawego materiału filmowego. Najpierw sprawdziłem, czy wszystko, co mi do tego potrzebne, zostało zrobione, zatem kot nakarmiony, żona siadła obok, ciepła herbatka z miodem zagrzała nasze ręce i ruszyliśmy z seansami. Zacznę od najbardziej bulwersującego.

Oglądaliście kiedyś dokument „Defilada” (Andrzej Fidyk, 1989)? Powstał on tak, że autor filmował dokładnie to, co przedstawiciele reżimu północnokoreańskiego chcieli, by filmował. Powstało gówno, jakich było wiele w jedynie słusznej telewizji kraju Kim Ir Sena (tamten dyktator zmarł dopiero w 1994 roku), przeszło wszystkie szczeble cenzury i władze kolegialnie uznały, że we WŁAŚCIWY SPOSÓB UKAZANE ZOSTAŁO ŻYCIE w KRLD. Tymczasem, gdy film został ukazany WIDOWNI W WOLNYCH KRAJACH, został okrzyknięty dokumentem demaskującym całą nędzę życia społeczeństwa znajdującego się pod władzą tyrana. Wazelina płynąca z ust filmowanych Koreańczyków i czopkowanie władzom, wolnym ludziom nie pozostawiało złudzeń, że jest to efekt strachu, prania mózgów i dewiacji ustrojowej. Polski reżyser oddał pełną kontrolę nad dokumentem przedstawicielom reżimu, bo zdał sobie sprawę, że nic go tak nie obnaży, jak ten właśnie zabieg. Nie o tym filmie jednak chcę Wam opowiedzieć, a o podobnym propagandowym łajnie, robionym przez TVP Kurwizja rękami partyjnej kolubryny, niejakiej Magdaleny Piejko związanej z Gazetą Polską, Niezależną, TV Republika. Film miał premierę w roku 2019.

Fisz, Emade, Tworzywo – Mój kraj znika.

Zestawiam te dwa filmy z prostego powodu: W obu produkcjach cenzura była zachwycona, być może wyznawcy partii również, jednak gdy je obejrzy WOLNY WIDZ, to dokumenty ośmieszają to, co miały promować. W wypadku „WracaMy?”, już dobór bohaterów piejących zachwyty nad nową polską władzą rozwala system. Widz chyba z żadnym z nich nie chciałby sie zamienić na miejsca, natomiast sentencje jakie głoszą, że niby Polska jest takim tolerancyjnym krajem, w czystej formie pokazane zachodniej publicznośći, dowodziłyby polskiej ksenofobii, rasizmu i homofobii. Chyba zaś najlepszym dowodem na to, że coś jest z tym filmem nie tak, jest pominięcie nazwisk bohaterów w napisach końcowych. Zresztą umówmy się: cóż to za dokument o emigracji, nie pokazujący czym bohaterowie się zajmują (nie dowiedziałem się tego o żadnym z nich), a większość bohaterów widzimy na ulicy lub w pubie, więc nie wiemy nawet jak mieszkają. Jeżeli ktoś z Was ma ochotę, obejrzyjcie, my wytrzymaliśmy, choć później długo zastanawialiśmy się, gdzie oni tych ludzi wyszukali. Jest takie słynne arcydzieło propagandy, „Triumf woli” (1934, Leni Riefenstahl, Niemcy). Tym się różni od PiSowskiej propagandówki, że pokazuje ludzi sukcesu, sportowców, wzorce do naśladowania. Widz Kurwizji nie odnajdzie zaś w jej dokumencie superbohatera, którego mógłby naśladować, żeby być takim jak on.

Dezerter – Mój kraj.

Tak się złożyło, że następnego dnia obejrzeliśmy „Jak daleko stąd, jak blisko” (Konwicki, 1971) i miałem wrażenie, że bohaterowie tego filmu zahibernowali, by wziąć udział we „WracaMy?”. Porażający obraz ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, co robić z życiem, ciskają się między pracą dla pracy a alkoholem, gdzieś tam z tyłu głowy mający nierealny ideał życia, robiący wszystko, by niczego nie zmieniać. Tragiczny obraz społeczeństwa, które nie wie, co mu sprawia radość i czego właściwie chce. Z tym, że bohaterowie Konwickiego są społeczeństwem odbitym w krzywym zwierciadle, natomiast dokument Kurwizji wybrał same oryginalne okazy.

A tu pominięci w filmie emigranci obnoszący się na swoich blogach brakiem sympatii do rządu PiS.

Swoje przemyślenia na temat trzylecia pobytu na emigracji Świechna przedstawiła u siebie (kliknij tu, chcąc je przeczytać), a ja…. Już tak się zrosłem z Zieloną Wyspą, że stała się moją. Ciągle ją poznaję przemierzając wzdłuż, wszerz i wzwyż, a od trzech lat robię to ze Świechną. Mam wrażenie, że Walentynki mamy codziennie. Tęsknota za Ojczyzną? Mam wielki sentyment do kilku miejsc w Polsce, może nawet większy, niż bohaterowie PiSowskiej propagandówki, ale podobnym sentymentem darzę również kilka miejsc w Irlandii, co jest o tyle łatwe, że mam z nią związane bardzo miłe wspomnienia. A teraz, gdy mam przy sobie Świechnę, w ogóle nie czuję potrzeby radykalnych zmian. Robimy to, co lubimy, stać nas na spokojne, bezstresowe życie i coraz nowe doznania, właściwie jeśli chodzi o braki, to odczuwamy jedynie potrzebę większego mieszkania, a to z całą pewnością będzie nam łatwiej zaspokoić w Irlandii, niż w Polsce. Co ciekawe, gotów jestem się założyć, że kontakt z Ojczyzną i tak mamy o niebo lepszy od „genetycznych patriotów” deklarujących miłość do kraju przodków. Nawet podróż poślubną odbyliśmy po Polsce (dokładnie, to po Ścianie Wschodniej), a jak widać z zawartości naszych blogów, z literaturą, filmem, czy sztuką Rzeczpospolitej także łączą nas ścisłe więzi. Możliwe, że kiedyś wrócimy, choć równie prawdopodobne jest, że przeniesiemy się w ciepłe kraje. Razem z pewnością będzie nam dobrze i wybierzemy to, co nas bardziej kręci.