080. O urwał! Jestem w Polsce! Obrazki wybrane.

„Rosja to stan umysłu”, głosi powszechnie małpowany slogan dotyczący nietypowych zachowań, wystarczająco często spotykanych w tym kraju, by powstał stereotyp. A ja kilka dni temu wylądowałem w Polsce i odnoszę nieodparte wrażenie, że Polacy chcą udowodnić, że co tam Rosja…!!! Polska, urwał!!!

Wleń, widok z pałacu Lenno.

Lotnisko we Wrocławiu. Działa tylko jeden parkomat i tylko jeden jest oficjalnie wyłączony (znaczy się, jest informacja, że nie działa). Pozostałe działają teoretycznie, ich słodka tajemnica niepełnosprawności wychodzi na jaw dopiero po kilku minutach prób. Ale nie to mnie wzrusza, awarie się zdarzają! Stoję przy parkomacie z biletem w ręku, szukając wzrokiem miejsca, w którym mógłbym dokonać jego sprawdzenia i opłacenia. Nagle widzę przed nosem męską rękę, która pcha swój bilet w jakąś szparę przed moim nosem, a ja mam wrażenie, że za chwilę nastąpi atak ciałem w walce o pozycję przed otworem biletowym. Jestem zdumiony, zatkało mnie, odruchowo się odsuwam. W kraju, z którego przylatuję, takim ludziom się ustępuje, bo prawdopodobnie mają ostry autyzm, zespół Downa lub inne schorzenie, które utrudnia im kontakty społeczne. Polak tego mieć nie musi. Z pewnością ma świetne uzasadnienie na swoje zachowanie. Mógł się „wyjątkowo” spieszyć, a ja stać jak ta pipa przecież.

Wleń – Widok z pałacu Lenno.

Siadam za kierownicą. Przede mną polskie drogi. Nie, nie zanudzę Was historiami o ilości husarii walczącej z czasem (sami wiecie, że Polacy częściej, niż przedstawiciele innych nacji mylą samochód z wehikułem czasu i zamiast ruszyć dupsko odpowiednio wcześnie, próbują nadrobić spóźnienie po drodze, a Polki pod tym względem panom ostatnio wcale nie ustępują – statystycznie rzecz jasna). Dojeżdżam drogą podporządkowaną do skrzyżowania. Po prawej stłuczka, która ogranicza moją widoczność. Drogą główną da się w tym miejscu jechać 100 km/h bez ryzyka wypadnięcia z trasy, a to znaczy, że jak się da, to ktoś to zrobi mimo ograniczenia i dwóch dobrze eksponowanych uszkodzonych samochodów. Delikatnie podjeżdżam próbując dostrzec, czy nic się nie zbliża. Za mną kierowca autobusu zaczyna trąbić (panu chyba się zdaje, że w ten sposób coś przyspieszy). Nie zaryzykuję wpakowania siebie i Świechny pod pędzący pojazd jedynie dlatego, że jakiś Janusz trąbi. Zdaję sobie jednak sprawę, że młody, badź niezbyt często jeżdżący kierowca pod taką presją potrafiłby to zrobić.

Siedlęcin, kładka nad Jeziorem Modrym pod Perłą Zachodu.

Wchodzimy do galerii. Taśmą odgrodzona jest ścieżka dla tych, którzy w kolejce czekają na wpuszczenie do sklepu (limity covidowe), czekamy spokojnie na swoim miejscu, gdy nagle przez taśmę przeskakuje jakiś mężczyzna, stając jak gdyby nigdy nic przed nosem naszym i jeszcze dwóch kobiet, które były tuż przed nami. Pamiętacie scenę z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”?

– Pan tu nie stał!

Panie, wsiądzie pan w 125, dojedzie pan na Plac Zamkowy, tam jest kolumna Zygmunta Trzeciego. Pójdzie pan i powie mu: Pan tu nie stał!

Siedlęcin, wieża rycerska.

Poczekalnia u dentysty. Bardzo uprzejma recepcjonistka przyjmuje nasze dane i wskazuje wygodne miejsca, gdzie możemy spocząć. Z gabinetu wychodzi starsza pani, grzecznie pozdrawia nas na do widzenia, obsługa dezynfekuje fotel dentystyczny, byśmy mogli skorzystać z ich usługi. Mija minuta, gdy z ulicy wchodzi z hukiem jakiś typ, na oko skrzyżowanie straganowego sprzedawcy buraków, cinkciarza i miłośnika osiedlowej siłowni. Bez słowa wprowadzenia drze się na dziewczynę z recepcji, że on specjalnie zwalnia się z pracy. Dalsza część jego wypowiedzi świadczy o tym, że to on przywiózł starszą panią, ale stan jego umysłu nie pozwala zrozumieć procedury finansowania zabiegu przez NFZ. On „myślał” (właściwie, to przestrzeń między uszami mu się zjonizowała), że pacjentka będzie od razu leczona, a tu się okazuje, że trzeba wysłać dokumenty do NFZ i czekać na odpowiedź. Procedura nie zależy od nikogo z przychodni, ale to na jej pracownikach pan wyładował frustracje. Poinformowany o kolei rzeczy wychodzi. „PRZEPRASZAM” nie przechodzi mu przez gardło, ale to już nie robi na mnie wrażenia. Dziwnym by było, gdybym się tego po nim spodziewał.

Most kolejowy nad odnogą jeziora Pilchowickiego.

Dolny Śląsk jest piękny, mnie zachwycają szczególnie Sudety i całe Pogórze Sudeckie (bez wyróżniania pomniejszych pasm). Zamki, pałace, przepiękna architektura poniemieckich domów. Zwiedzamy szczęśliwi, rozmawiamy podnieceni o tutejszych cudach: Świechna, Tatko Świechny i ja. Wokół ludzie z takimi wyrazami twarzy, jakby im coś śmierdziało i od ich wysiłku umysłowego zależało, czy przestanie. Nawet kelnerki są tu spięte, niczym szeregowiec obsługujący w kantynie generała. To nie jest w Europie powszechne, kto nie był, musi mi uwierzyć na słowo. W Grajdołkowie jest jak ma być, myśmy Francuza jeść widelcem uczyli!

Wleń, budynek stacji kolejowej na nieczynnej linii kolejowej doliny Bobru.

Wszystko się zmienia. Miejsca, które zostawiłem w 2004 już nie są takie same, tym bardziej ludzie. Nawet alkoholicy spod sklepu w moim ukochanym miasteczku, zdawać by się mogło, że najbardziej stagnacją ogarnięta część społeczeństwa, rotują. Oprócz Cwenia i Garnka, którzy w minionym roku zeszli z tego świata nie wytrzeźwiawszy, brakuje Czubka, który już nie podnosi się z łóżka – z tego samego powodu wygląda ponoć jak schorowany osiemdziesięciolatek. Żaden z nich nie przekroczył pięćdziesiątki. Za dzieciaka grywałem z nimi w gałę. Pod sklepem biegają teraz jakieś monstra, skrzyżowanie dzieła dra Frankensteina z kloszardem – i to takim z lat Wielkiego Kryzysu, obdarci do granic możliwości, szurający resztkami obuwia, szaleństwo mają wypisane na twarzach, mówią do siebie wykrzyknikami i cytując Iana Andersona (Jethro Tull) „spędzają czas w jedyny znany sobie sposób”.

Jethro Tull – Aqualung.

Rozmawiam trochę z ciocią R. o pogrzebach znajomych. Tych, co przez alkohol, tych co przez covid i inne choroby oraz tych, co ze starości. W ciągu 10 minut opowieści, słyszę dwie o kłótniach rodzinnych o miejsce na kwaterze. Ktoś nie godzi się, by ktoś z rodziny leżał w tym samym grobie, co dotychczasowi zmarli z rodziny. „A co Oleńka, a co….?!”, że tak pojadę Kmicicem. Najwidoczniej tych kilka chwil poczucia władzy i kontroli kompensuje dożywotni gniew i urazy rodzinne. Nawet, jeśli przez to wkrótce nie będzie komu opiekować się spornym grobem, bo przegonieni członkowie rodziny będą leżeć na innym cmentarzu, nowe groby będą zaopiekowane, a stare odejdą w zapomnienie.

Wleń, kamienica w południowo-zachodnim narożniku rynku.

Poznajemy nową partnerkę kuzyna, daje się łatwo polubić. Jest miło, zwłaszcza, że wszyscy zajadamy się przepysznymi daniami spod ręki mojego kolegi, wyśmienitego szefa kuchni zatrudnionego do poprawienia działania pewnej restauracji w Świeradowie. Dowiadujemy się, że moja cioteczna bratanica zafascynowała się czytelnictwem. Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni tym, jak poważne lektury ma już na swoim koncie. W czasach wszechobecnej propagandy i wojny polsko-polskiej, dobra książka jest w stanie uświadomić, że mało jest rzeczy czarno-białych, jak to próbują wmówić politycy, a etyka nie ma nic wspólnego z zarozumiałą religią udającą, że zna wszystkie odpowiedzi na dylematy moralne. Cieszę się, Świechna również, bo naszej nastolatce przyszło się wcześnie zderzyć z problemami, z którymi dziecko mierzyć się nie powinno. Po okresie ślepego buntu wydaje się, że wkroczyła na drogę konstruktywnego radzenia sobie z zastaną rzeczywistością. Dostała się do najlepszego liceum w regionie i chyba wybrała ścieżkę zgodną z zainteresowaniami.

Wleń, kamienice północnej ściany rynku.

Trzeba pożegnać moją rodzinę. Wracamy w strony Świechny. Ze Świeradowa do Szklarskiej z postojem na punkcie widokowym znanym jako „Zakręt śmierci”. Potem Jelenia. Wkrótce wjadę na wygodne drogi, ale jeszcze nie teraz. Kieruję się na Bolków i mam wrażenie, jakbym poruszał się w jakimś koszmarnym śnie. Do autostrady mam z Zabobrza jakieś 30 km jednopasmowej, krętej drogi krajowej, niby niewiele, ale obserwowane we wstecznym lusterku decyzje kierowców przyprawiają mnie o skok adrenaliny. Każda redukcja mojej prędkości w terenie zabudowanym, spotyka się z jakimś groteskowym rytuałem wyprzedzania mnie przez stado kretynów, które nie da sobie wmówić, że nie powinno się ani wykonywać tego manewru na zakrętach, ani też przekraczać dozwolonej prędkości. Kilka razy jestem wręcz spychany z toru jazdy.

Bóbr, zapora pilchowicka, najwyższa kamienna i łukowa zapora w Polsce i druga co do wysokości wśród wszystkich typów.

Pisałem, że do autostrady miałem 30 kilometrów? Ujechaliśmy 25, gdy zobaczyłem dwóch dawców narządów, którzy pięć minut wcześniej wyprzedzali mnie w charakterystycznych, żółtych kamizelkach odblaskowych z napisem „Polska”. Zawrócili swoje jednoślady i pognali w przeciwnym kierunku. Za nimi sznur samochodów. Co drugi kierowca pokazuje nam na migi, byśmy zawracali. Wypadek! W domu przeczytałem o czołowym zderzeniu w Jeżowie pod Bolkowem (kliknij tu, by obejrzeć). Siedem osób poszkodowanych, w tym dwoje dzieci. Samochody skasowane. Jeden fiut narobił kłopotu tylu ludziom: poszkodowanym, ratownikom, policjantom, lekarzom, rehabilitantom, opiekunom, rodzinom które poniosą koszty szaleńczej jazdy. W drodze do Wrocławia i z powrotem w dolinę Bobru minęliśmy jeszcze dwa korki spowodowane wypadkami, już na autostradzie, która nosi tę nazwę nieuprawnienie ze względu na brak pasa awaryjnego, zbyt krótkie pasy włączenia do ruchu i fakt, że w najbliższej perspektywie nikt nie zamierza tego zmieniać.

Wleń, ratusz i pomnik gołębiarki.

To nie jest norma europejska. To, co na Zachodzie jest sporadyczne, na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej jest często spotykanym standardem. Stres, agresja, niebezpieczne zachowania…. Nikt nie jest od nich wolny, ale znaj proporcjum, mocium panie! Można tak, a można inaczej! Nie mówię tylko o drogach, to tylko wycinek życia.

Wleń, pałac Lenno, alejka grabowa.

Dość jednak tych zmyłek. Wakacje w Polsce uważam za bardzo udane. Sami wybieramy miejsca i ludzi, z którymi chcemy spędzić czas, jesteśmy, gdzie chcemy być. Cieszymy się walorami turystycznymi Ojczyzny i jest nam dobrze, a po wakacjach wracamy do Irlandii. Świechna ogląda regularnie filmy youtuberki imieniem Gosia, która po kilku miesiącach próby zadomowienia się w Polsce wróciła do Szkocji stwierdzając, że tam jest jest miejsce. Mógłbym się pod tymi słowami podpisać: Na tę chwilę, moim miejscem jest Irlandia. Dzisiejsza Polska nie spełnia kryteriów mojej wizji domu. Dzicz stanowi tak duży odsetek społeczeństwa, że była w stanie wybrać do władzy szamańskich posługaczy, zwykłą żulię i przekupy o programie dającym streścić się słowami „będzie tak, bo tak powiedziałem i fuj”!

Wleń, widok z góry cmentarnej.

To wszystko jest bardzo ciekawe – z punktu widzenia obserwatora i turysty oczywiście. Chciałbym móc o sobie powiedzieć, że jestem dobrym obserwatorem, ale tak jest tylko czasami. Weźmy dzisiejszy dzień. Najpierw Wrocław i dentysta, a potem trochę przyjemności. Obiad ze Świechną, kawa, lody domowej roboty, napoleonka (wolę nie nazywać jej kremówką, źle mi się kojarzy), miła wybrała ciastko kokosowe, spacer po terenach uzdrowiskowych, no i sanktuarium św. Jadwigi Śląskiej (właściwie Hedwig von Andechs).

Trzebnica, sarkofag Jadwigi Śląskiej.

Wchodzimy do barokowego wnętrza przebudowanego z gotyku, podziwiamy liczne i bogate zdobienia, obrazy i rzeźby, grobowiec z figurą niepodobnej do siebie świętej denatki (troszkę zbyt pulchna im wyszła, jak większość barokowych podobizn, za to nie tak szpetna, jak podobno była). Odnajdujemy kilka śladów gotyku, jednak barok zdecydowanie dominuje. I nagle odkrywam, że znikła kiczowata podobizna Wojtyły, która podczas naszej poprzedniej wizyty szpeciła ścianę w pobliżu grobowca Hedwig. Syf to był nieziemski: papież…, ten papież… Naturalnej wielkości, wysmarowany na płótnie w stylu „przemaluj podobiznę z fotografii”, tak dobrze znanym z odpustowych obrazków, pasujący tak do baroku, jak i do gotyku niczym białe skarpety frotte do czarnego garnituru od Lagerfelda. To jakiś cud. Ktoś ściągnął Karola… i to ze ściany bazyliki. Ciekawe co robią z pomnikami…???

A jest to miejsce niebywałe, sami odczytajcie ten niezbity dowód…

…i jego ilustrację. Jak widać na zdjęciu, Jezus miał prawą rękę wolną. Nie jestem pewien, czy to ma sugerować, że trzymał się nią krzyża, ale obraz mnie zainspirował. Miłych przemyśleń!