162. Społeczeństwo. Kompulsywne? Samolubne? Jakie?

No i mamy kolejną dyskusję narodową w kwestii prawa do robienia kuku. Sobie i otoczeniu przy okazji. Od czasu wprowadzenia zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych, uzależnieni od tej substancji nie byli przez nikogo niepokojeni. Aż tu nagle SRU! Nadchodzi debata o zakazie sprzedaży trunków etanolowych na stacjach benzynowych i z miejsca rozlega się lament. W jednej chwili miliony Polaków zaczynają się martwić o los potentatów paliwowych i ich ajentów. Nie o to, że im się chlać chce i nie mając kontroli nad ilością wypitego alkoholu nigdy nie wiedzą, kiedy będą chcieli kupić więcej. O nie, co to, to nie! Oni się pochylają nad losem przemysłu paliwowego i ludzi w nim zatrudnionych! Chwyta za serce! Jest w tej piosence tyle smutku, tyle nieokreślonej tęsknoty jakiejś, że wzrusza!

Nie tak dawno temu mieliśmy lockdown spowodowany pandemią, a chwilę później wybuchła wojna w Ukrainie. Odbiło się to na cenach energii, rachunki za gaz i prąd poszybowały w górę. W efekcie padały piekarnie, kawiarnie, małe sklepiki i duże sieciówki, restauracje, teatry, sklepy odzieżowe i AGD. Wtedy społeczeństwo siedziało jak mysz pod miotłą. Niepokoje wywołał za to fakt, że może się okazać, iż między 22.00 a 6.00 (większość sklepów spożywczo-monopolowych jest wtedy zamknięta) kieliszka chleba nie będzie gdzie kupić! TAKI MAMY KLIMAT!

W tym roku minie 20 lat od chwili, gdy zamieszkałem w Irlandii. Siłą rzeczy, ani mnie ziębi, ani grzeje kwestia alkoholu na polskich stacjach benzynowych. Wolałbym, by go tam nie było (ani tam, ani w miejscach pracy typu Sejm RP), podobnie jak wolałbym, by marihuana nie była dostępna (ta do ćpania – w przeciwieństwie do marihuany medycznej), ale przecież nie mam żadnego interesu, by o to toczyć wojnę – mieszkam w innym kraju, które ma swoje problemy. Mam w związku z tym kilka marzeń odnośnie Irlandii: Podoba mi się nocny zakaz sprzedaży alkoholu, podoba mi się zgrupowanie pubów w centrach miast i zakaz picia w miejscach publicznych do tego nie przeznaczonych, bo wtedy łatwiej jest ogarnąć pijane grupy ludzi (wcale nie muszą to być chuligani, wystarczająco uciążliwe są nocne hałasy oraz siusianie, wymiotowanie i śmiecenie gdzie popadnie). Nie podoba mi się natomiast sprzedaż alkoholu w takich miejscach jak opera i teatr, czy pokład samolotu (jak ktoś nie może wytrzymać dwóch godzin bez picia, to czas na leczenie odwykowe), bo wszelkie próby nadania elitarności piciu alkoholu są jego kryptoreklamą. To naprawdę żadna umiejętność, zaszczani bohaterowie powieści Pilcha też tak potrafili i nie da się ukryć, że wypróżniali się przez ubranie na skutek spożycia alkoholu. W temacie zaś innych narkotyków, miałbym do władz Irlandii taką prośbę: Zdecydujcie się, co jest przestępstwem, a co jest legalne. Jeżeli żaden patrol Gardy nie reaguje na zapach marihuany, to albo czas zdepenalizować spożycie i posiadanie niewielkich ilości tego narkotyku, albo zacząć egzekwować obecne prawo, bo mało rzeczy tak podważa zaufanie do Państwa, jak przyzwolenie na jawne łamanie przepisów.

Ostatnia kwestia, jaką chciałem poruszyć przy okazji restrykcji w handlu alkoholem, to samolubność społeczeństwa. Zauważyłem to już podczas dyskusji o zakazie spożycia w miejscach publicznych, gdy często spotykałem głosy, że ktoś tam lubi sobie wypić jedno piwko na ławeczce, a nie lubi wchodzić do knajpy. NIESAMOWITY DRAMAT! Zachce mi się pić tu, a nie zachce tam, co ja wtedy pocznę!? Teraz podnoszona jest kwestia, co będzie, jak mi się zachce pić w nocy, a nie w dzień? Najkrócej można odpowiedzieć: Cóż, trzeba będzie nauczyć się z tym żyć! Odpowiedź można też rozwinąć. Jeżeli mam wybierać między komfortem kogoś, kto ma kaprys akurat TU GDZIE WSKAŻE napić się alkoholu, a komfortem człowieka, który zawodowo dba o czystość i ma wystarczająco dużo pracy ze sprzątaniem śmieci zwykłych, że nie potrzeba mu dorzucać śmieci zaplutych, zaszczanych i zarzyganych, rozbitych butelek, dodatkowych niedopałków papierosów, etc…, to wybieram komfort osoby sprzątającej. Jeśli zaś mam wybrać między komfortem kogoś, kto nie przewidział, że w nocy będzie mu się chciało chlać, a komfortem pracownicy stacji benzynowej, przed którą niedopite towarzystwo odprawia upośledzony taniec godowy, bo poczuło w sobie gorącą krew, to wybieram dobre samopoczucie sprzedawczyni…, albo sprzedawcy, bo przecież różnie bywa.

Pytanie brzmi: Po co ja to piszę? Czy nie jest tak, że pojazdy drogowe i alkohol powinny się wzajemnie wykluczać?

116. Miałem dziwny sen.

Znajdowałem się w mieszkaniu, w którym mieszka mój kuzyn z rodziną. Tyle tylko, że nikogo z nich akurat tam nie było, za to była matka kuzyna i jej drugi syn. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że zmarł on siedem lat temu – i to w nader dramatycznych okolicznościach ściśle związanych z tym, że nadużywał alkoholu będąc w fazie chronicznej uzależnienia. Ta dość szybka reinkarnacja – i to w tym samym ciele, choć nietypowa, to jednak nie dziwiła mnie tak bardzo, jak fakt, że zarówno ja, jak i on pamiętaliśmy, że już raz umarł z powodu picia, mało tego, intuicyjnie wiedziałem, że on znowu pije, mimo iż w momencie spotkania był trzeźwy. Poznawałem to po sposobie prowadzenia rozmowy. Zapytał mnie, czy gdy już tu razem zamieszkamy (w domyśle – dostaniemy ten dom w spadku), to mu pozwolę korzystać z kuchennego pieca (z jakiegoś powodu we śnie mieszkanie było w stanie sprzed 40 lat, gdy nie było tam kuchenki gazowej, lecz drzewno-węglowy piec kuchenny z płytą grzewczą i piekarnikiem). Ponieważ nikt nam nawet nie zaproponował takiego spadku, ja wcale nie poczuwałem się do jakichkolwiek praw do tego domu, lecz kuzyn zachowywał się tak, jakby to było przesądzone, a w dodatku z jakichś powodów uznał mnie za głównego dziedzica – przyszłego zarządcę, przyjmując uległy i proszący ton, więc od razu sobie pomyślałem, że najpierw, to on musi takiej chwili dożyć, bo się na to nie zanosi.

Gdy opowiedziałem ten fragment snu Świechnie, od razu mi powiedziała, że to jest świetna historia na mój blog, a chwilę później odezwała się w niej żyłka przyszłej psycholożki, bo na głos rozważała pomysł przeprowadzenia badań różnic osobowości pomiędzy trzeźwiejącymi alkoholikami i ich kolegami, którzy wrócili do picia. Po namyśle stwierdziła, że to raczej badania na pracę doktorską, niż magisterską. Wierzę jej na słowo, bo to mądra dziewczyna jest 😉 Stąd i dzisiejsza notka.

To jeszcze nie koniec. W moim śnie opuściłem kuzyna i przeniosłem się do Irlandii, a ściślej rzecz biorąc, do samego centrum Dublina, nad rzekę Liffey. Spieszyłem się na jakiś koncert lub wystawę, mającą odbyć się w pobliskim kościele, miałem też wykupiony posiłek (tak, tak…, w jakimś przykościelnym bufecie, czy podobnego typu skromnej jadłodajni), ale wcześniej chciałem koniecznie komuś pokazać irlandzkie rzeźby ustawione wzdłuż brzegu. W rzeczywistości tych, które prezentowałem tam nie ma, ale mój sen miał w nosie rzeczywistość. Gdy już pokazałem co chciałem, zaszedłem jeszcze do szklarni (zabijcie mnie, a nie wiem, skąd tam szklarnia), gdzie uprawy były niezbyt intensywne, zapraszające do odpoczynku, a pomiędzy przeróżnej wielkości roślinami (zdarzały się nawet palmy), przechadzały się oswojone zwierzęta. Nie było to jednak psy, ani koty, lecz coś mniej typowego: Kozy, króliki, być może nutrie…, nie pamiętam szczegółów, grunt że mnie z miejsca polubiły.

Jefferson Airplane – White Rabbit.

Następna scena snu przeniosła mnie do kościelnej jadłodajni. Siedziałem przy stole z ubogimi, starszymi ludźmi. Nagle z obrzydzeniem zauważyłem, jak jednemu ze staruszków obsługa podaje ohydną, przegniłą, ugotowaną w całości głowę kapusty, a to po to, żeby obdarowany pan mógł się zająć jedzeniem, bo w przeciwnym razie zabierałby posiłek innym (nie wiem skąd, ale to akurat wiedziałem). Dopiero wtedy podano drugą, równie obrzydliwą głowę kolejnemu chętnemu. Spojrzałem w talerze innych osób, było w nich coś innego, ale też wyglądającego bardziej, jak znalezisko z kubła na śmieci, niż produkt kuchni barowej. Spojrzałem więc na swój talerz, a tam bardzo schludnie podany gulasz z ryżem i brokułami. Jako jedyny przy stole miałem dobre jedzenie, skromne, ale dobrze wyglądające.

Edyta Bartosiewicz – Sen.

„Twoja kawa jest już gotowa” – zbudziły mnie słowa Świechny. Jeszcze przez długi czas wałkowałem w głowie mój sen. Małżonka zrobiła mi pysznego drippa ze świeżo zmielonych młynkiem żarnowym ziaren.

108. Uzależnienia. Najpierw zrozum, o czym są te filmy.

Te filmy dzieli 45 lat: „Afonia” (Georgi Daneliya, 1975, ZSRR) i „Na rauszu” (Thomas Vinterberg, 2020, Dania/ Szwecja/ Holandia). Obejrzałem je w ramach seansów obowiązkowych, wiedziałem że chcąc poznać najważniejsze filmowe komentarze do tematyki uzależnień, nie mogłem tych dwóch pozycji pominąć. Oprócz tematu, te dwa diametralnie różne spojrzenia łączy jedno: Widownia ma kłopot ze zrozumieniem tego, co zobaczyła. Stereotypy, marzeniowe podejście do rzeczywistości oraz mechanizmy wyparcia powodują masowe złagodzenie odbioru, choć oba filmy wyraźnie ukazują utratę kontroli, destrukcję życia bohaterów i ich rodzin. Widzowie chcą tu widzieć komedię, a nawet dowód, że regularnie przyjmowane używki wcale nie muszą być złe. Ups…, trzeba było uważać!!!

Krokodyl Gienia – Piosenka urodzinowa.

„Afonia” ukazuje stosunkowo krótki okres życia tytułowego bohatera, przetasowany z jego wspomnieniami i marzeniami. Pomysł bardzo mi bliski, bo i ja swój amatorski film o alkoholowej tematyce skonstruowałem podobnie. Nie ukrywam, że moje ego zostało mile podłechtane, bo swój obraz robiłem bez znajomości tego klasyka, nawet nie znałem streszczenia. W dodatku z moją wizją zbiega się tu fakt, że Georgi Daneliya unikał scen drastycznych, to nie Smarzowski, u którego w ruch idzie siekiera, głowy bohaterów lądują w muszlach klozetowych, a ich bielizna nosi wyraźne ślady awarii zwieraczy. Film opiera się na emocjach. Oglądamy całkiem przystojnego faceta, który z powodu nadużywania alkoholu ma zupełnie zaburzony obraz rzeczywistości: Zamiast realnych, życzliwych mu ludzi, wybiera swoje mrzonki, nie odróżnia przyjaciół od ludzi mu obojętnych. Poczciwy, lecz zaślepiony Krokodyl Gienia, zupełnie niezauważający życzliwych mu ludzi, odtrącający ich i rzucający się w czeluść swych fałszywych wyobrażeń. Sielankowy obraz dzieciństwa odbiera jako realną wizję, chłopców z którymi się bawił widzi w ten sam sposób, w jaki ich zapamiętał, a przygodną kobietę obdarza wydumanymi przymiotami, robiąc dla niej w swej fantazji główne miejsce w swoim życiu. Tymczasem ludzie, których pamięta nie żyją, bądź zmienili się znacząco (podobnie jak on sam), a obdarzona uczuciem kobieta nawet w opcji nie bierze go pod uwagę i dopiero, gdy na własne życzenie Afonia traci przyjazne dusze, ustawia je na piedestale swych mrzonek. Samo życie. I jeszcze to dyskretne ukazanie, co można zrobić spotykając takiego człowieka na swej drodze: POZWOLIĆ MU SAMODZIELNIE PONIEŚĆ KONSEKWENCJE SWOICH WYBORÓW. Zostawić mu problemy do rozwiązania, zwolnić z pracy, której nie chce wykonywać, zająć się swoim życiem. Zakochana w nim dziewczyna znika bez śladu (pojawia się w końcówce, ale raczej jako oniryczna wizja, niż realna postać), ktoś z pracy wreszcie mówi: „zwolnijmy go”, nawet nastoletni uczniowie bohatera proszą przełożonych o zmianę instruktora widząc jego nieuczciwość. Może i chłop poczciwy, ale wybrał inne życie. Wiele, wiele emocji, przy bardzo oszczędnej formie. I głębokie przekonanie o szczerości obrazu…., i niedowierzanie, że Rosjanie odbierają ten film, jak komedię sentymentalną. Taki obraz destrukcji! Za najbardziej niesamowite uważam jednak, że takie dzieło powstało w miejscu i czasie, w którym wiedza na temat alkoholizmu była gorzej niż mizerna.

Dżem – Wehikuł czasu.

„Na rauszu” to z kolei film dość świeży, kooprodukcja powstała w krajach sumiennie i naukowo podchodzących do problemu uzależnień. Dlatego pierwszy kwadrans był dla mnie niczym strzał w pysk. Zdawało mi się, że twórcy kpią z wiedzy naukowej, snując mrzonki o zbawiennym wpływie kontrolowanych dawek alkoholu. To było tak absurdalne, że szybko odgadłem, iż jest to METAFORA ROZWOJU UZALEŻNIENIA. Faktycznie, film potwierdził moje przypuszczenia. Od euforii, rozluźnienia, przełamania blokad społecznych, barier międzypokoleniowych, czy kryzysów małżeńskich, po pasmo wstydu, żenady i tragedii. Nawet pomysł „eksperymentu”, który tak naprawdę nie spełniał jego znamion, gdyż grupa badana była zbyt mała, grupa kontrolna nie istniała, a założenia badania były zmieniane według widzimisię uczestników, jest genialną, choć nie wiem czy zamierzoną metaforą, bo przecież w powszechnym użyciu znajduje się eufemizm „eksperymentować z narkotykami”. I to umieszczenie akcji w szkole, co pokazuje jak zarażamy kolejne pokolenia pozornie niewinnymi zwyczajami, bo niejeden z Was, drodzy czytelnicy, jak mówi „uczcijmy to”, to ma na myśli „napijmy się”, prawda? I nie kryje tego przed dziećmi, ani przed młodzieżą, chyba nie odbiegam od statystycznych realiów taką sugestią??? Co mnie martwi, to komentarze do filmu. Duża, zbyt duża część komentatorów (włączając w to ludzi opiniotwóczych, jak np. prof. David Nutt, psychiatra i neuropsychofarmakolog) mówi: „Ten film pokazuje jak jest, że picie alkoholu może mieć też dobre skutki”. Nie zgadzam się z taką opinią, Wam też odradzam tego typu myślenie. Alkohol ma działanie rozluźniające, znieczulające, uspokajające, to prawda. Ma jednak skutki uboczne, nad którymi duża, zbyt duża grupa ludzi nie jest w stanie zapanować. Jeżeli zbadamy reprezentatywną grupę ludzi dorosłych, używających alkoholu, to okaże się, że nieco więcej, niż co piąty z nich pije szkodliwie. Kto z Was poszedłby rozluźnić się grupowo kąpielą w Nilu z wiedzą, że co piąty zostanie zaatakowany przez krokodyle, niektórzy z zaatakowanych będą mieć tylko blizny, niektórzy stracą nogę, a inni życie? Zwłaszcza, że można wykupić bilet na basen? Tak jest i z alkoholem. Ma dość dobrze poznane działanie, ale pożądany efekt można osiągnąć metodami, które nie są obarczone takim ryzykiem. Odnosząc to do filmu: Uczestnicy eksperymentu postanowili go zakończyć z powodu szkód społęcznych i ryzyka uzależnienia, jednak okazało się, że odbywał się on już poza ich kontrolą. Dwóch z czwórki głównych bohaterów na oczach widzów poniosło nieodwracalne straty, a dwóch pozostałych NA RAZIE się wybroniło, choć było już gorąco. Nie wiemy, jak potoczy się ich życie, ale…, tu zwrócę się do zwolenników teorii, że film pokazuje też użyteczność alkoholu, zauważmy że uczestnicy pseudoeksperymentu, to jedynie czwórka z dużego grona pedagogicznego. Cała reszta radzi sobie świetnie bez alkoholu i nie widzi najmniejszej potrzeby przeprowadzenia tych wątpliwej jakości badań.

King Crimson – Epitaph.

Jak myślicie, dlaczego widzowie tak chętnie zastanawiają się, co zrobić, by picie alkoholu miało jedynie pozytywne skutki, zamiast przemyśleć o niebo ważniejszą rzecz: Dlaczego pozostali filmowi nauczyciele świetnie sobie radzą bez destrukcyjnych używek? I dlaczego to tej grupy w swych „eksperymentach” nie chcą naśladować, tylko wolą strzelić sobie piwko, łyknąć pigułkę, wciągnąć kreskę, czy przyjarać maryśkę. Potocznie mówi się, że wszyscy piją, ale z każdych dziesięciu osób w Polsce, tylko jedna wypija dziewięć butelek alkoholu w czasie, gdy pozostałych dziewięć do spółki wypija zaledwie jedną. Innymi słowy: Przeciętna osoba pijąca szkodliwie pije osiemdziesiąt razy więcej, niż statystyczny, wolny od problemów związanych z nadużywaniem alkoholu obywatel. I skoro już tak na to spojrzymy, to dlaczego szukamy sposobu, by stanąć w grupie pijących osiemdziesiąt razy więcej i łudzimy się, że odbędzie się to bez negatywnego wpływu na nasze życie, a wręcz oczekujemy pozytywnej zmiany naszego życia?

040. Odchodzą ludzie.

I tak to jest, jak po dłuższym czasie pandemicznej posuchy, rzucam się na każde zlecenie, by nadrobić finansowe straty. Efekt jest taki, że mija 10 dni, w czasie których sporo się wydarza, ale w głowie pozostaje mi tylko wspomnienie pracy. Na krótką metę to nie takie złe, bo przestałem tak nakręcać się sprawą W., w której i tak nie mogę wiele pomóc, mam coś za to do zrobienia w sprawie chorego Rysia, któremu według ostrożnej diagnozy (weterynarz nie zdecydował się na prześwietlenie) przytrafiło się bakteryjne zapalenie płuc. Kot nasz jest mocno osłabiony, ale antybiotyk działa, więc jesteśmy dobrej myśli. Współczuję mu, bo to kot wolny, areszt domowy jest dla niego trudny, niestety jest niezbędny, bo nasz puchaty przyjaciel wymaga dobrych warunków i obserwacji – niestety, nie znamy kociego (i to w wersji irlandzkiej), więc sam nam nie opowie, co mu dolega.

Ewa Demarczyk – Wiersze wojenne.

W międzyczasie odeszły trzy ważne osoby dla polskiej kultury i humanizmu: Ewa Demarczyk, Józefa Hennelowa i Maria Janion. Czarny tydzień dla tych, którzy mają pojęcie o dorobku tych niezwykłych kobiet. O nich pisali bardziej kompetentni ode mnie. Ja napiszę o kimś innym.

Dowiedziałem się o śmierci kolegi. D. był teatralnym aktorem niezawodowym, poznałem go w tej roli. Długo myślałem, co Wam o nim napisać. „Gdybyście wiedzieli, co to by za facet”, to zdanie mocno mnie kusiło, ale natychmiast przypomniałem sobie, że to samo usłyszałem o M., jego koledze z tego samego teatru. D. Grał wtedy pana Kidda w „Pokoju” Harolda Pintera, a zespół dedykował spektakl dopiero co zmarłemu M.. Sztuka o samotności między ludźmi, także w rodzinie, wypełniona dialogami o niczym, słowotokiem, który zamiast rozjaśniać i ułatwiać, ma zaciemniać i utrudniać głębsze relacje. Coś, co tak mocno kojarzy mi się z patologią, z ludźmi którzy mają życie tak nieciekawe, że do perfekcji doprowadzili sztukę mówienia bez treści. Mówią tak ludzie uzależnieni i współuzależnieni, ale też ofiary przemocy domowej i ludzie długotrwale bezrobotni.

– Co tam?

– Stara bida.

– A co u Józia?

– Mąż wyjechał.

– To niech uważa na drodze.

– Dobrze jeździ.

– Dobrze, jasne że dobrze, ale niech uważa, bo deszcz. W taki deszcz trzeba uważać.

– Mokro tu, dach przecieka. U pani w domu też mokro?

– Też, ale nie tak jak tu.

I tak dalej, i tak dalej….Zero myśli, zero uczuć, wysoko podniesiona garda, nic nie mówić, nic nie czuć, nic zdradzić o sobie.

Adam Nowak, Mateusz Pospieszalski – Na łubudu.

Wracając do tematu. Gdy usłyszałem o obcej osobie „gdybyś wiedział, co to był za facet”, nie powiedziało mi to kompletnie nic, nie poczułem żadnych emocji, choć domyślałem się, że autor tych słów o M. je czuł i chciał, abym i ja poczuł. Dlatego poczułem nagły opór przed ich wypowiedzeniem. Tym bardziej, że czuję wielką złość, gdy przedwcześnie umiera ktoś tak ciekawy i wartościowy. D. trzy lata przed śmiercią został zauważony w środowisku, powierzono mu do realizacji indywidualny projekt poetycki, a amatorski teatr, w którym występował, zdobywał uznanie nawet, gdy konfrontował się z zespołami zawodowymi. D. wyróżniał się spośród aktorów umiejętnością szybkiej, precyzyjnej, wyrazistej i wyraźnej interpretacji, a jego postać miała w sobie coś szelmowskiego, taki inny rodzaj Jacka Nicholsona. Po roli Naczelnika w „Policji” Mrożka, pomyślałem sobie, że byłby idealnym odtwórcą ról urzędników z dramatów Gogola. Mam do tego spektaklu szczególny sentyment, bo to pierwsza sztuka, którą oglądałem razem z wtedy jeszcze przyszłą Małżonką. D. zrobił piorunujące wrażenie. Z boku patrząc, wszystko zaczynało się mu układać, a miało po czym, bo odbudowywał swe życie ze zniszczeń alkoholizmu (ok. 10 lat wcześniej poszedł na terapię i od tamtej pory nie pił). Z czymś sobie jednak nie poradził, więcej robił „sam”, mniej z grupą. Nie mogę tu pominąć antyterapeutycznego wpływu religii (D. wierzył, że „Bóg” nim kieruje – z punktu widzenia terapeutycznego, jest to przerzucenie odpowiedzialności za własne życie na „Siłę Wyższą”), ani sezonowego wyjazdu na Zachód. Wytężona praca i intensywna religijność, to nadal czynniki społecznie akceptowane, wręcz uznawane za godne pochwały i naśladowania, podczas kiedy w nadmiarze, stosowane kompulsywnie, są szkodliwe, wręcz zabójcze dla zdrowia psychicznego, somatycznego zresztą też. D., podobnie jak wcześniej M., złamał abstynencję. W ich sytuacji to było tak, jakby mogli uciec z dogorywającej powstańczej Warszawy, ale w pół drogi wrócili tam, gdzie już tylko śmierć i nikomu nie można pomóc. Koleżanki i koledzy, ze mną włącznie, są w szoku, że to już. Tak naprawdę jedynym sposobem, byście zobaczyli, jakim facetem był D., byłoby zobaczenie go na scenie, porozmawianie z nim, wspólna praca, ale do tego musiałby żyć. Miałem okazję obserwować go podczas prób i nigdy tego nie zapomnę. Wielu z nas, przyjaciół i znajomych, będzie go brakowało.

Marek Dyjak – Piosenka w samą porę.

Przy okazji, ostatnia notka Świechny jest blisko tematu, może ktoś z Was ma ochotę tam podyskutować (kliknij tutaj, by się tam przenieść).

034. Najpierw Slieve Binnian, potem powrót do rzeczywistości.

Tytułowy Slieve Binnian, to piękna, granitowa góra w hrabstwie Down, której atrakcyjność podnoszą doskonała dostępność, krajobraz serca Mournes oraz panorama ze szczytu, która oprócz normalnego w tym paśmie widoku Morza Irlandzkiego z Wyspą Man na horyzoncie, zawiera zbiorniki retencyjne Silent Valley i Ben Crom, spoczywające u samego podnóża wraz ze swoimi zaporami. Dodatkowo, grzbiet przyozdobiony jest niezwykłymi formacjami skalnymi. Liczba turystów w sobotę była duża, zbyt duża jak na moje standardy komfortu, na szczęście dało się ich zgubić, oddalając się szlakiem grzbietowym od najbliższych parkingów. Świechna zdążyła już zawrzeć u siebie wspaniałą fotorelację (kliknij tu), a nawet dwie (tu też jest kilka zdjęć, jeśli klikniesz), natomiast ja opowiem Wam o czymś innym.

Na piesze wędrówki po górach jeździłem od dziesiątego roku życia. Żeby pokonać trasę, zobaczyć wszystko po drodze na własne oczy, poczuć atmosferę szlaku, spotkać ciekawych ludzi. Zawsze wydawało mi się, że to jest główny powód odwiedzin w górskich miejscowościach. Spotykałem na szlakach ludzi różnie przygotowanych, wzorowych turystów i pozbawionych wyobraźni leszczy, ale nawet ci ostatni mieli ten sam cel. Tymczasem kilka dni temu zobaczyłem zdjęcia z kolejki do wyciągu krzesełkowego na Kopę w Karpaczu (na stronie Nowiny Karpacz). Czas oczekiwania: 6 godzin!!! W ogonku młodzi ludzie stanowili mniej więcej 90% stanu oczekujących. Przez ten czas można pieszo wejść i zejść. Lato, piękna pogoda, a towarzystwo w krótkich gatkach i bucikach z trzema paskami, obowiązkowo wyposażone w smartfony i nic więcej. Nie wnikając, co zrobią, jeśli załamie się pogoda, gdy będą na górze, bądź jeżeli wtedy nastąpi awaria wyciągu, zastanawiam się, co to za niepełnosprawność sprawiła, że przejścia szlakiem nie uważają za dobry pomysł. Jest też coś, co zastanawia mnie jeszcze mocniej: Jak w związku z powyższym wygląda ich cały urlop w górach? Łażą w tę i we w tę po śmierdzącym smażonym olejem deptaku? No przecież, jak już wjadą wyciągiem na górę, to im materiału na instagram starczy z nawiązką.

Wracając do mnie. Po sobotniej wycieczce na Slieve Binnian, czekały mnie dwie wieczorno-nocne zmiany w pracy. Maseczki, social distancing, mniejszy skład, za to więcej czasu na wykonie roboty, czyli spokój, choć pracowity. Ludzie wypoczęci (mało zleceń), zrelaksowani, a pośród nich jeden zarośnięty typ, wykonujący nerwowe ruchy. Jak gdzieś idzie, to niemal biegnie, jak coś sprawdza, to wszystko dookoła aż furczy, z taką energią jest przysuwane, kanapki pochłania tak, jakby wszyscy wokół czaili się, by mu je zjeść, gdy pomylił drogę i przeszedł 20 metrów w kierunku przeciwnym, niż powinien, wracał biegiem, przeciskając się między ludźmi, jakby chciał odzyskać „utracony czas”. Litwin. Mówcie co chcecie, ale”homo sovieticus” nie jest abstrakcyjnym pojęciem. Dlaczego nigdy w takiej akcji nie widziałem żadnego Irlandczyka? Zawsze musi to być Polak, Litwin, Łotysz, ewentualnie Rosjanin. Nawet Hindusi i Arabowie zachowują spokój. Jak widzę jakiegoś narwańca wyglądającego, jakby przed chwilą wciągnął do nosa biały proszek, to zawsze musi być z Europy Wschodniej. Przyzwyczaiłem się już do irlandzkiego stylu życia, nie chciałbym, by patologiczne zwyczaje zostały przeniesione do tego spokojnego kraju. Martwi mnie jeszcze coś: Nie ma zbyt wielu zleceń, a dodatkowo dochodzą nas słuchy o bankructwach firm, z którymi współpracowaliśmy. Niektóre plany trzeba będzie odłożyć na później.

Z innych ciekawostek…. Obejrzeliśmy fabularną biografię Edith Piaf „Niczego nie żałuję” (2007). Ponieważ jej życie było dla mnie całkowicie nieznane, oglądałem z zapartym tchem. Niesamowity obraz destrukcji. To niewiarygodne, jak zniszczona mogła być ta 48-latka, której postać natychmiast skojarzyła nam się z Judy Garland (przeżyła 47 lat). Obie panie będąc w kwiecie wieku wyglądały niczym schorowane staruszki. Nie tyle z powodu biedy, co alkoholu i narkotyków. „Ubóstwo mentalne”, taki termin mi bardzo do nich pasuje.

Edith Piaf – Non, je ne regrette rien.

Ciekawe jest, że bycie uznanym artystą wcale nie gwarantuje rozwoju, można być na szczycie i pędzić życie ulicznicy. Że w droższych lokalach? Egzotycznych miejscach? A cóż to za różnica, jeżeli poza snem i pracą jest tylko stolik z alkoholem i narkotyki na ból, na sen, na każde przykre doznanie. Swoją drogą nie sądzę, by Edith „nie żałowała niczego”, wręcz przeciwnie, żałowała, lecz bała się do tego przyznać, chciała uchodzić za zwyciężczynię.

Właśnie się dowiedziałem, że w małym dolnośląskim miasteczku, gdzie prężny dyrektor domu kultury zorganizował weekendowe warsztaty dla dzieci ze znanym w tamtym rejonie malarzem i społecznikiem, na zwieńczenie sobotniego wieczoru przygotował coś absolutnie niezwykłego: projekcję przedwojennej, niemej wersji „Pana Tadeusza” (1928), z muzyką wykonywaną na pianinie na żywo, jak w latach premiery. Projekcja odbyła się na rynku, wstęp był wolny. Wyobraźcie sobie, że nikt z miasteczka nie był zainteresowany. Obecni byli tylko przyjezdni miłośnicy kina. Z mieszkańców miasteczka najbardziej zauważalna była alkoholiczka, którą mąż zamknął w domu, więc przez okno na drugim piętrze, na sznurku wciągała trunki, zakupione przez troskliwych znajomych. Czy tak mocno różniła się od Judy Garland i Edith Piaf? Akurat dobiega wieku, w którym jej sławne koleżanki zakończyły swój żywot, jest podobnie jak one zniszczona. To prawda, nie umie tak śpiewać jak one, ale łączy je ubóstwo mentalne. Alkohol, jako najwyższa forma rozrywki. „Ciesz się późny wnuku, ideał sięgnął bruku”. To oczywiście Norwid i „Fortepian Szopena”. Cytat odnosi się do wyrzucenia na bruk oryginalnego instrumentu legendarnego muzyka, z jednej strony symbolizuje zniszczenie dziedzictwa kulturalnego, ale z drugiej, dostępność sztuki dla ludzi ulicy. Czy tak jest naprawdę? W Polsce Telewizja „Narodowa” puszcza Zenka Martyniuka, a nacjonalistyczne przygłupy prześcigają się w dowodzeniu, że Miłosz, Szymborska, Tokarczuk, wcale nie są warci Nobla.

Skoro już przy różnych formach szaleństwa jesteśmy, wspomnę na zakończenie, że dane nam było obejrzeć „Birdmana”, dziwną produkcję nagrodzoną Oscarem o postępującym oderwaniu od rzeczywistości brodwayowskiego światka artystycznego, ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego Birdmana, aktora filmów s-f usiłującego za wszelką cenę udowodnić sobie i innym, że potrafi grać na scenie. Próbę zdobycia obcego sobie Brodwayu przypłaca dramatycznym kryzysem emocjonalnym. Inne spojrzenie na Nowy York Woody’ego Allena, przedstawione przez meksykańskiego reżysera, Alejandro Gonzaleza Inarritu.