034. Najpierw Slieve Binnian, potem powrót do rzeczywistości.

Tytułowy Slieve Binnian, to piękna, granitowa góra w hrabstwie Down, której atrakcyjność podnoszą doskonała dostępność, krajobraz serca Mournes oraz panorama ze szczytu, która oprócz normalnego w tym paśmie widoku Morza Irlandzkiego z Wyspą Man na horyzoncie, zawiera zbiorniki retencyjne Silent Valley i Ben Crom, spoczywające u samego podnóża wraz ze swoimi zaporami. Dodatkowo, grzbiet przyozdobiony jest niezwykłymi formacjami skalnymi. Liczba turystów w sobotę była duża, zbyt duża jak na moje standardy komfortu, na szczęście dało się ich zgubić, oddalając się szlakiem grzbietowym od najbliższych parkingów. Świechna zdążyła już zawrzeć u siebie wspaniałą fotorelację (kliknij tu), a nawet dwie (tu też jest kilka zdjęć, jeśli klikniesz), natomiast ja opowiem Wam o czymś innym.

Na piesze wędrówki po górach jeździłem od dziesiątego roku życia. Żeby pokonać trasę, zobaczyć wszystko po drodze na własne oczy, poczuć atmosferę szlaku, spotkać ciekawych ludzi. Zawsze wydawało mi się, że to jest główny powód odwiedzin w górskich miejscowościach. Spotykałem na szlakach ludzi różnie przygotowanych, wzorowych turystów i pozbawionych wyobraźni leszczy, ale nawet ci ostatni mieli ten sam cel. Tymczasem kilka dni temu zobaczyłem zdjęcia z kolejki do wyciągu krzesełkowego na Kopę w Karpaczu (na stronie Nowiny Karpacz). Czas oczekiwania: 6 godzin!!! W ogonku młodzi ludzie stanowili mniej więcej 90% stanu oczekujących. Przez ten czas można pieszo wejść i zejść. Lato, piękna pogoda, a towarzystwo w krótkich gatkach i bucikach z trzema paskami, obowiązkowo wyposażone w smartfony i nic więcej. Nie wnikając, co zrobią, jeśli załamie się pogoda, gdy będą na górze, bądź jeżeli wtedy nastąpi awaria wyciągu, zastanawiam się, co to za niepełnosprawność sprawiła, że przejścia szlakiem nie uważają za dobry pomysł. Jest też coś, co zastanawia mnie jeszcze mocniej: Jak w związku z powyższym wygląda ich cały urlop w górach? Łażą w tę i we w tę po śmierdzącym smażonym olejem deptaku? No przecież, jak już wjadą wyciągiem na górę, to im materiału na instagram starczy z nawiązką.

Wracając do mnie. Po sobotniej wycieczce na Slieve Binnian, czekały mnie dwie wieczorno-nocne zmiany w pracy. Maseczki, social distancing, mniejszy skład, za to więcej czasu na wykonie roboty, czyli spokój, choć pracowity. Ludzie wypoczęci (mało zleceń), zrelaksowani, a pośród nich jeden zarośnięty typ, wykonujący nerwowe ruchy. Jak gdzieś idzie, to niemal biegnie, jak coś sprawdza, to wszystko dookoła aż furczy, z taką energią jest przysuwane, kanapki pochłania tak, jakby wszyscy wokół czaili się, by mu je zjeść, gdy pomylił drogę i przeszedł 20 metrów w kierunku przeciwnym, niż powinien, wracał biegiem, przeciskając się między ludźmi, jakby chciał odzyskać „utracony czas”. Litwin. Mówcie co chcecie, ale”homo sovieticus” nie jest abstrakcyjnym pojęciem. Dlaczego nigdy w takiej akcji nie widziałem żadnego Irlandczyka? Zawsze musi to być Polak, Litwin, Łotysz, ewentualnie Rosjanin. Nawet Hindusi i Arabowie zachowują spokój. Jak widzę jakiegoś narwańca wyglądającego, jakby przed chwilą wciągnął do nosa biały proszek, to zawsze musi być z Europy Wschodniej. Przyzwyczaiłem się już do irlandzkiego stylu życia, nie chciałbym, by patologiczne zwyczaje zostały przeniesione do tego spokojnego kraju. Martwi mnie jeszcze coś: Nie ma zbyt wielu zleceń, a dodatkowo dochodzą nas słuchy o bankructwach firm, z którymi współpracowaliśmy. Niektóre plany trzeba będzie odłożyć na później.

Z innych ciekawostek…. Obejrzeliśmy fabularną biografię Edith Piaf „Niczego nie żałuję” (2007). Ponieważ jej życie było dla mnie całkowicie nieznane, oglądałem z zapartym tchem. Niesamowity obraz destrukcji. To niewiarygodne, jak zniszczona mogła być ta 48-latka, której postać natychmiast skojarzyła nam się z Judy Garland (przeżyła 47 lat). Obie panie będąc w kwiecie wieku wyglądały niczym schorowane staruszki. Nie tyle z powodu biedy, co alkoholu i narkotyków. „Ubóstwo mentalne”, taki termin mi bardzo do nich pasuje.

Edith Piaf – Non, je ne regrette rien.

Ciekawe jest, że bycie uznanym artystą wcale nie gwarantuje rozwoju, można być na szczycie i pędzić życie ulicznicy. Że w droższych lokalach? Egzotycznych miejscach? A cóż to za różnica, jeżeli poza snem i pracą jest tylko stolik z alkoholem i narkotyki na ból, na sen, na każde przykre doznanie. Swoją drogą nie sądzę, by Edith „nie żałowała niczego”, wręcz przeciwnie, żałowała, lecz bała się do tego przyznać, chciała uchodzić za zwyciężczynię.

Właśnie się dowiedziałem, że w małym dolnośląskim miasteczku, gdzie prężny dyrektor domu kultury zorganizował weekendowe warsztaty dla dzieci ze znanym w tamtym rejonie malarzem i społecznikiem, na zwieńczenie sobotniego wieczoru przygotował coś absolutnie niezwykłego: projekcję przedwojennej, niemej wersji „Pana Tadeusza” (1928), z muzyką wykonywaną na pianinie na żywo, jak w latach premiery. Projekcja odbyła się na rynku, wstęp był wolny. Wyobraźcie sobie, że nikt z miasteczka nie był zainteresowany. Obecni byli tylko przyjezdni miłośnicy kina. Z mieszkańców miasteczka najbardziej zauważalna była alkoholiczka, którą mąż zamknął w domu, więc przez okno na drugim piętrze, na sznurku wciągała trunki, zakupione przez troskliwych znajomych. Czy tak mocno różniła się od Judy Garland i Edith Piaf? Akurat dobiega wieku, w którym jej sławne koleżanki zakończyły swój żywot, jest podobnie jak one zniszczona. To prawda, nie umie tak śpiewać jak one, ale łączy je ubóstwo mentalne. Alkohol, jako najwyższa forma rozrywki. „Ciesz się późny wnuku, ideał sięgnął bruku”. To oczywiście Norwid i „Fortepian Szopena”. Cytat odnosi się do wyrzucenia na bruk oryginalnego instrumentu legendarnego muzyka, z jednej strony symbolizuje zniszczenie dziedzictwa kulturalnego, ale z drugiej, dostępność sztuki dla ludzi ulicy. Czy tak jest naprawdę? W Polsce Telewizja „Narodowa” puszcza Zenka Martyniuka, a nacjonalistyczne przygłupy prześcigają się w dowodzeniu, że Miłosz, Szymborska, Tokarczuk, wcale nie są warci Nobla.

Skoro już przy różnych formach szaleństwa jesteśmy, wspomnę na zakończenie, że dane nam było obejrzeć „Birdmana”, dziwną produkcję nagrodzoną Oscarem o postępującym oderwaniu od rzeczywistości brodwayowskiego światka artystycznego, ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego Birdmana, aktora filmów s-f usiłującego za wszelką cenę udowodnić sobie i innym, że potrafi grać na scenie. Próbę zdobycia obcego sobie Brodwayu przypłaca dramatycznym kryzysem emocjonalnym. Inne spojrzenie na Nowy York Woody’ego Allena, przedstawione przez meksykańskiego reżysera, Alejandro Gonzaleza Inarritu.