005. Wielki chłód i nie tylko.

Hitem wielkanocnego popołudnia był „Wielki Chłód”. Gdybym miał zgadywać, jakimi torami pójdzie fabuła historii o spotkaniu grupy przyjaciół ze studiów po dziesięciu latach, pomyślałbym o porównaniu osiągnięć. To oczywiście moja projekcja, bo sam na pierwsze spotkanie po latach udawałem się z taką myślą. Na szczęście scenarzysta miał nieco większą wyobraźnię ode mnie i zainteresowało go coś jeszcze: Czy ci ludzie naprawdę dobrze się poznali w czasach młodości, czy się zmienili, co było prawdą, a co rolą przyjmowaną na potrzeby grupy. Te wątki rozwinęły się na tyle ciekawie, że reżyser zrezygnował z wszystkich zrealizowanych scen z gwiazdą spotkania – denatem z ich paczki, który zszedł był podcinając sobie żyły. Zrezygnowano z prób odpowiedzi na pytanie „dlaczego to zrobił”, zastępując je pytaniem „czy by go ocaliło, gdyby jako paczka starych znajomych spotykali się częściej?”. Heraklit z Efezu twierdził, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Myślę sobie, że to film właśnie o tym, a zrobiony jako przestroga dla tych, którzy mają w pamięci obraz koleżanek i kolegów ze szkolnej ławy i na jego podstawie projektują ich współczesną osobowość, kompletnie pomijając w swej ocenie takie drobiazgi, jak zmianę kryteriów (rzeczy, które kiedyś były istotne, dziś mogą być dla nas bez znaczenia), powierzchowność niektórych relacji, możliwość ewolucji jednostki.

Lany poniedziałek zaczął się klasycznie – od pacania łapką po twarzy. Kot Ryszard dyskretnie zwrócił nam uwagę na śniadaniową porę i wyraził gotowość udziału w skromnym posiłku, w trakcie którego zeszło nam ze Świechną na wspominki, a konkretnie na śmigus – dyngus w naszych rodzinach. Okazało się, że moja Kochana kojarzy ten czas miło – z wolnością i możliwością robienia wszystkiego, na co miała ochotę, natomiast ja wręcz przeciwnie – z dewocją, kompletną pogardą dorosłych dla potrzeb dzieci, przymuszaniem do absurdalnie długich obrzędów religijnych i rodzinnej tradycji siedzenia przy stole, gdzie dzieci i ryby głosu nie mają. Święta Świechny były skromne, gromadzące mieszkańców jednego domu, natomiast ja musiałem brać udział w spędzie wielorodzinnym, na 20 – 25 osób, gdzie dzieci są rodzicom potrzebne do pochwalenia się przed innymi – do dziś nie cierpię tego wspomnienia.

W tak zwanym międzyczasie przeczytałem news o tym, że zajmująca się ewangelizacją fundacja byłego egzorcysty, który zyskał sławę opowiadając publicznie o WYPĘDZANIU SALCESONEM DEMONÓW WEGETARIANIZMU, wygrała jako JEDYNA konkurs Ministerstwa Sprawiedliwości na POMOC OFIAROM PRZESTĘPSTW wart 50 milionów złotych. Odrzucono między innymi wniosek o pomoc dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (zajmuje się ochroną dzieci przed różnymi formami przemocy). Do poczytania tutaj – kliknij.

W przerwaniu rozmyślań o tym, ile salcesonu można nabyć za 50 milionów złotych i ilu tłustych katabasów potrzeba, żeby to zeżreć w rok, pomogła mi moja niezawodna Małżonka, proponując seans „Tańczącego z wilkami”. Dacie wiarę, że minęło 30 lat od premiery, a film zupełnie się nie zestarzał? Arcydzieło muzyki, obrazu i opowieści o odnajdywaniu tożsamości ze smutną refleksją o niszczycielskiej sile cywilizacji w tle. Im jestem starszy, tym bliższy jest mi ten obraz i mocniej z każdym dniem zdaję sobie sprawę z absurdu ludzkiej pogoni za gównianymi błyskotkami niewartymi czasem podniesienia tyłka z fotela, bo zupełnie zbytecznymi. Żeby było ciekawiej, kilka godzin przed seansem zamieniliśmy ze Świechną kilka słów o tym, jak złudna jest stabilność majątkowa. Jak wychowana w dobrobycie młodzież kompletnie nie rozumie, że wystarczy ciężka choroba zarabiającego na to wszystko tatusia, by z fantazji o dziedzicu fortuny zatrudniającym liczną służbę zejść w rzeczywistość – na poziom wiecznie zapożyczonego wyrobnika. I że najważniejszą wartością jest wolność, którą tak chętnie oddają za obietnicę panowania. Biedni niewolnicy!!!

Paweł Czekalski – Niemanie.

Każdego ranka obiecuję sobie dbać o mój cały świat. Jak dobrze trzymać w ramionach swoje Szczęście.