057. Honor ponad wszystko.

Mężczyzna w bluzie z napisem HONOR PONAD WSZYSTKO i WYCHOWANI WEDŁUG ZASAD, uwieczniony na monitoringu, podniósł portfel z ziemi i schował go do kieszeni. Właścicielowi, który był na miejscu POMAGAŁ nawet szukać zguby.

Taką to ciekawostką z portalu Onet (kliknij tu, jeśli chcesz szczegółów) rozpocząłem dzień. Niby duperela, ale od razu zauważyłem, że to samo uczucie, co podczas lektury tej informacji, pojawiło się u mnie, gdy czytałem życzenia świąteczne od Jarosława Kaczyńskiego i słynny fragment „jesteśmy jedną wielką rodziną i chcemy nią być”. Trzeba se było, mały, założyć koszulkę „Honor ponad wszystko”, byłoby śmieszniej. Swoja drogą, marzy mi się, by adres Mickiewicza 49 odwiedzili kolędnicy. Mam nawet plan mini-recitalu: „Oj maluśki, maluśki, maluśki…”, potem „Ach ubogi żłobie, cóż ja widzę w tobie, droższy widok, niż ma niebo w maleńkiej osobie”, a na zakończenie „Czem prędzej się wybierajcie”.

Para wino – Wśród nocnej ciszy.

Właśnie…, „Święta, święta i po świętach” mówią Polacy, a ja przecież dobrze w pamięci mam ten znany z Polski nadmiar jadła wszelkiego pracowicie przygotowywany od połowy grudnia, który zalega w lodówce jeszcze długo po świątecznym obżarstwie. My podchodzimy do sprawy odrobinę inaczej: Świechna przygotowała krokiety i sałatkę, ja śledzie w sosie różowym i bigos, do tego kupiliśmy gotowe uszka i barszcz, a mięcho robiliśmy na bieżąco (szybki gulasz z dziczyzny i łosoś robiony w piekarniku). Jak widać, nie było tego wiele, a i tak nasza lodówka jest zawalona dokumentnie żarciem, które spożywamy według przewidywanej daty ważności, nasze brzuchy są pełne i zupełnie nie wyobrażam sobie, co jeszcze moglibyśmy zmieścić, żeby nie skończyć jak Mr. Creosote z „Sensu Życia wg. Monty Pythona”.

Maryla Rodowicz – Niech żyje bal.

Jeśli chodzi o nasze seanse, odrobinę odpuściliśmy. W ciągu tygodnia obejrzeliśmy zaledwie 3 filmy: „Stowarzyszenie umarłych poetów” (1989), „Statyści” (2006) i „Eternal Beauty” (2019).

Pierwszy z nich podnoszony gdzieniegdzie do miana kultowego, po dziś dzień budzi moje emocje, przede wszystkim złość i bezsilność, gdy patrzę na świat dorosłych zabijający młodzieńcze pasje i marzenia, bo przecież mamusia z tatusiem chcą dobra dziecka (i często udaje im się je zagrabić). Mój odbiór o tyle się zmienił, że przestałem postrzegać ten obraz jako historię grupy ludzi ze śmiercią w finale, a zacząłem dostrzegać metaforę systematycznego mordowania osobowości, bo przecież nie o to chodzi, że jeden młody człowiek zginął, a bardziej o to, że milionom innych zabija się pasje, wtłacza w zramolały schemat i w efekcie niszczy życie, a robią to osoby, których zadaniem jest pomagać, pokazać możliwości.

„Statyści”, to zdecydowanie najsłabszy film w zestawieniu. Miał dobre momenty zwłaszcza wtedy, gdy pokazywał malkontencko-defetystyczne postawy społeczeństwa polskiego, ciekawym pomysłem było też zgromadzenie wielu charakterów w jednym miejscu pod pretekstem statystowania w filmie, zawiodła mnie momentami infantylna fabuła i zwalanie winy z wychowania na osobiste tragedie (tak jakby przedstawiciele innych nacji ich nie doświadczali). Co ciekawe, nie żałuję czasu spędzonego na oglądaniu tej produkcji, bo mimo licznych wad, film zawierał równie dużo obserwacji społecznych.

„Eternal Beauty”, to z kolei najbardziej wymagający i najciekawszy z tych trzech obrazów. Świat widziany oczami schizofreniczki, tak bym to najkrócej ujął, choć nie jest to historia opowiedziana w pierwszej osobie. Żałuję, że moja nikła wiedza nie pozwala mi na weryfikację rzeczową, autor rozbudził we mnie chęć poznania tej choroby. No i to aktorstwo, każda postać miała swój niepowtarzalny charakter.

20 lat temu zabił się Piotr „Magik” Łuszcz. Facet był solidnie zaburzony, narkotyki mu nie pomagały, a po dziś dzień we wspomnieniach napotykam ślizganie się po temacie.

Paktofonika – Jestem Bogiem.

Wracając do świąt: wymieniliśmy się prezentami z naszymi ulubionymi sąsiadami, porozmawialiśmy tyle, ile się dało przy niezbyt sprzyjającej pogaduszkom na świeżym powietrzu aurze i pozwoliliśmy sobie świętować po swojemu. Poza tym wchodzimy w kolejny lockdown, za oknem sztorm Bella, kot Ryszard uczy nas Zen, w domu jest syto, ciepło i spokojnie. Mam nadzieję, że i Wasze święta przyczyniły się do spokoju ducha, dobrego nastroju, docenienia tego, co mamy.

056. Śmierć z daleka.

Dzień rozpoczął się przygnębiająco, otworzyłem pocztę, a tu mail z Wyborczej. Wśród newsów informacja o śmierci Darka „Maliny” Malinowskiego, basisty i wokalu z Siekiery (tylko z Tomaszem Adamskim brał udział w obu odsłonach grupy: punkowej i nowofalowej). Miał 55 lat. Tak, wiem że „Dzwon” Adamski w 2011 wydał jeszcze trzecią odsłonę, wolę jednak myśleć o Siekierze z lat osiemdziesiątych.

Siekiera – Burek dobry pies.

Przypomniałem sobie rozmowę, jaką odbyłem 10 lat temu z kumplem z klasy, świetnie poinformowanym starym załogantem, dziś prawnikiem i managerem w międzynarodowej korporacji, cały czas utrzymującym kontakty.

– Nie wiesz, co się dzieje z chłopakami ze starej Siekiery? Grela wiadomo, dostał kosę i wącha kwiatki od spodu, Budzy wszedł w nawiedzone klimaty, czasem o nim słychać, ale co z pozostałymi?

Dzwon robi teatr, ale chyba kiepsko mu idzie, a Malina jara zioło i robi muzykę.

Nie zobaczyłem teatru Tomka…, może kiedyś…. Darka z pewnością już nie usłyszę.

Siekiera – Śmierć i taniec.

Jakby tego było mało, znajoma aktorka Beata zamieściła wspomnienia z próby swojego teatru. Na zdjęciach trzy osoby: Ona, Marek i Darek (ale nie ten z Siekiery). Żyje tylko Beata. Ją i Darka poznałem na premierze spektaklu, który przygotowywali na zdjęciach. Marek już wtedy nie żył, spektakl był mu dedykowany.

Siekiera – Ludzie wschodu.

Siekiera, to było zjawisko. Chłopaki sami nie zdawali sobie sprawy, jak ich twórczość przenika się z poczuciem braku szans, jakiego permanentnie doznawała młodzież z lat osiemdziesiątych, jak bardzo jest to widoczne, zwłaszcza z perspektywy. Wydawało się, że nic nas nie wyciągnie z tej dupy. Nas, młodzieży ze średnich i mniejszych miejscowości. Nie chcę mówić za wszystkich, nie mam ani takiego prawa, ani wiedzy, ale ja osobiście nie wierzyłem, by jakikolwiek wysiłek mógł mnie zaprowadzić gdzieś dalej, niż do cyklu praca-dom-praca-dom. Dziś, gdy słucham punkowej Siekiery, wyobrażam sobie obraz zdegenerowanej, objętej ciągłą wojną i bezprawiem Ziemi, coś a la Tolkien, tylko bez nadziei na zmianę. Nowofalowa zaś jej wersja, to już bezpośrednia kalka nastrojów epoki.

Siekiera – Nowa Aleksandria.

Zmiana tematu: W ostatnich dniach oglądaliśmy dwie fabuły. „Wiatr buszujący w jęczmieniu” (2006) Kena Loacha, czyli koszmar irlandzkiej wojny domowej w warunkach brytyjskiej dominacji, pozostawiający poczucie totalnego bezsensu, marnotrawstwa życia i szans.

Siekiera – Wojownik.

W drugim filmie coś z naszego podwórka. „Dom wariatów” Marka Koterskiego, czyli pierwsza część sagi rodu Miauczyńskich. Pan Marek był wówczas czynnym (pijącym) alkoholikiem, więc odbiło się to na braku umiejętności dostrzeżenia problemu bazowego rodziny, za to jeśli chodzi o objawy behawioralne inne niż upijanie się, to już wtedy autor walił celnie z precyzją snajpera. Naprawdę dziwnie mi się oglądało ten film, bo z jednej strony nagromadzenie absurdu i braku sensu przenosiło się na wysiłek, jaki trzeba było włożyć w oglądanie obrazu, a z drugiej strony, odnosiłem wrażenie ciągłego deja vu. Ja takie zachowania już widziałem, te postaci nie są mi obce. I widziałem je nie tylko w filmach Koterskiego. Dużo częściej spotykałem je w codziennym życiu. I ta obsada: Kondrat, Łomnicki, Majda, Nehrebecka, Teleszyński…. Co jeszcze mógłbym tu napisać…? Film bardzo teatralny. Ze względu na zawężone miejsce akcji, ale przede wszystkim ze względu na absurdalne dialogi odsłaniające lęki, uprzedzenia, niepokoje i kompletny brak zrozumienia, nawet wśród najbliższych. Momentami miałem wrażenie, że to „Kartoteka” Różewicza albo „Pokój” Pintera. „Pokój”…, to właśnie z próby tej sztuki pochodziły zdjęcia Beaty, które tak mną rano wstrząsnęły.

P.S. Wspomnienie Darka Malinowskiego w Wyborczej – kliknij, by poczytać.

055. Dalsze przygody z filmami dokumentalnymi i jeszcze coś.

Zanim przejdę do dalszej części omawiania ostatnio obejrzanych dokumentów, taka informacja: Teatr Nasz w Michałowicach został zarżnięty przez polski nierząd, a wieloletni właściciele, państwo Kutowie, będący jednocześnie twórcami repertuaru i jego wykonawcami, wystawili go na sprzedaż. Info tutaj (kliknij). Za dużo w Polsce teatrów, za mało disco polo, więc teoretyczny minister kultury znany jako Tablet Techniczny, wybrał wsparcie grup disco polo, wszak Polska nie byłaby Polską bez frazy „majteczki w kropeczki, łohohoho”, której natchniony twórca miał otrzymać pół miliona złotych. Ale kogo może obchodzić, że jakiś tam Woland, czy Świechna dla zdystansowania się od codzienności jeździli do 300-letniego domu w otulinie Karkonoszy, by obejrzeć państwa Kutów, Jacka Szreniawę, ewentualnie ich zacnych gości na żywo, przejść się w lesie u stóp gór, wstąpić do restauracji, gdzie ci sami artyści podawali po spektaklu jadło i bawili gości rozmową. W dupach się poprzewracało, ŁOHOHOHO! Dziś grill i guziczek oraz staniczek, ŁOHOHOHO! Wesele najwyższą forma kultury, co zauważyli Stanisław Wyspiański, Marek Grechuta, Wojciech Smarzowski i Tymon Tymański. Miałeś chamie złoty róg, ŁOHOHOHO! Ostał ci się ino sznur, ŁOHOHOHO!

Teatr Nasz – Drażetki.

„Dzieci z Leningradzkiego” (2004), wstrząsający film Hanny Polak i Andrzeja Celińskiego. Moskwa przełomu tysiącleci, szacuje się że koczuje w niej 30 tysięcy bezdomnych dzieci. Najbrudniejsze z narkotyków i alkoholi, dziecięca prostytucja, przemoc, choroby i śmierć. Oraz dorośli, którzy zamiast chronić, prześladują najmłodszych. Tak mniej więcej wygląda treść. A ja miałem pod koniec filmu łzy w oczach, nie ze wzruszenia, a z bezsilności, bo wiem, że nawet gdyby zabrać z ulicy któreś z dzieci grających w filmie, to wkrótce wrócą w to samo miejsce, są tak zdegenerowane przez zaniedbania i zbrodnie dorosłych, a Rosja tak nieprzystosowana do opieki nad osieroconymi najmłodszymi. Jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć, żeby naprawdę wiedzieć w jakiej bańce odgradzającej nas od niewyobrażalnego zła żyjemy. Dostępny bezpłatnie i legalnie na portalu Ninateka.

„Wizyta” (1974) i jej kontynuacja, „Żeby nie bolało” (1998), dwa dokumenty Marcela Łozińskiego, które miały być opowieścią o ciekawej kobiecie, a wyszła z nich opowieść o nieciekawych reporterkach. Pierwsza z nich prowadziła wywiad z panią Ulą Flis w roku 1974 i w niegrzeczny sposób próbowała jej wmówić, że z jej pasją do literatury i teatru nie powinna mieszkać na wsi, bo marnuje swój potencjał (jakby miasto PRL rocznik 1974 tylko czekało z ogrodem rozkoszy na samotną kobietę, która chce czytać książki i oglądać teatr). Druga z reporterek, prowadząca wywiad ’98 w zastępstwie będącej na emigracji w Szwecji koleżanki po fachu, po prostu chce odgrywać taką psiapsiółkę, z którą można sobie pogadać. Ani pierwsza, ani druga z dziennikarek nawet nie zbliżyła się do głębi bohaterki, żadna nie spojrzała na świat jej oczami, obie były jak próżne i zadufane w sobie „panie mądre”, które „wiedzą jak pomóc” pani „mniej mądrej, bo czyta na wsi”. Nawet jeżeli ten dokument miał być prowokacją (w co wątpię), to budzi mój gniew, bo nie rozumiem jego celu. A może w tych słowach tkwi klucz: „nie rozumiem”?!

Lady Pank – Vademecum Skauta.

Mówi się, że dziennikarze, to czwarta władza i rzeczywiście, siła informacji, bądź propagandy, może ludziom otwierać albo zamykać oczy. Sytuację polityczną w Polsce mamy, jaką mamy: wściekły tetryk i jego czopki, tudzież miękiszony u władzy, opozycja w rozsypce, a dziennikarze z wolnych mediów w większości niedouczeni, nastawieni na show. Dziś media puściły w eter plotkę, że Kaczyński uciekł z Warszawy. Kilka godzin później napisali, że jednak został w domu, bo zapaliła się w oknie świeca. W obu przypadkach przemyślenia dziennikarzy z dupy wzięte, bo ani nie widzieli Kaczyńskiego uciekającego, ani zapalającego w domu świeczkę (pamiętamy, że ulicy Mickiewicza broniło przed demonstrantami 80 załóg policyjnych furgonetek, a w domu była stała ochrona, mógł to zrobić byle krawężnik). Ludzie w walce z reżimem są skazani na siebie samych, bo ani opozycja, ani media nie spełniają warunków do skutecznej walki o wolność. To tyle, co mam do powiedzenia o tegorocznej niedzieli, 13-go grudnia, cała otoczka polityczna i historyczna były dziś wałkowane do porzygania, więc nie będę dorzucać kamyczka do tego ogródka.

054. Dokumenty w depresyjnych czasach.

„Athlete A” (2020) oraz „Keith Richards: Under the Influance” (2015), te tytuły wzięliśmy na pierwszy ogień podczas oglądania serii dokumentów, którymi zajmowaliśmy nasze jesienne wieczory. Nowszy z nich, to budząca niepohamowany gniew historia wieloletniego molestowania młodziutkich zawodniczek reprezentacji USA w gimnastyce sportowej przez dra Larry’ego Nassara, lekarza reprezentacji. Niczym w kościele Wojtyły, dorośli opiekunowie zawiązali zbrodniczy syndykat przeciwko wykorzystywanym seksualnie dzieciom. Napisałem „wykorzystywanym seksualnie”, ale to nie jest cała prawda, bo gimnastyczki były tak naprawdę ubezwłasnowolnionymi przez dorosłych niewolnicami służącymi do zdobywania medali.

Iron Maiden – Powerslave.

Równą wściekłość, co gwałty, wzbudzało we mnie przymuszanie dziewczynek do pracy ponad siły przez pozbawionych emocji robotów rodem z zespołu trenerskiego słynnej Nadii Comaneci. Szczytowym punktem bezwzględnego wykorzystania dziecka z reprezentacji do własnych celów było wymuszenie wykonania skomplikowanej volty z uszkodzoną nogą, co musiało się skończyć poważną kontuzją. Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzach zwyroli z zespołu trenerskiego podczas tego przestępczego aktu. Działo się to na Igrzyskach Olimpijskich w Atlancie, przed kamerami i przy ryczącej z podniecenia publiczności. Sprawca nadużyć seksualnych został ukarany, ale myślę, że nikomu do tej pory nie przyszło do głowy ściganie niewolniczego wykorzystywania nieletnich sportsmenek, świadomego narażenia ich zdrowia, a nawet życia, bo dziewczynki po wyeksploatowaniu były po prostu odstawiane na boczny tor, część z nich zmaga się z depresją i nerwicami po dziś dzień.

Rolling Stones & Buddy Guy – Champagne & Reefer.

Jakże budujący w porównaniu do „Athlete A” był dokument o Keithie Richardsie. Po jego obejrzeniu całym sobą czułem siłę muzyki, równości, przyjaźni, braterstwa, bo gdzieś w tle tej historii muzycznych fascynacji głównego bohatera wybrzmiewało coś jeszcze: The Rolling Stones uczyli Amerykanów jak się pozbyć uprzedzeń rasowych. W czasach, gdy w USA trwały ostatnie wściekłe porywy segregacji rasowej, biali Brytyjczycy z popularnego zespołu rockowego nie tylko okazywali najwyższy szacunek wobec czarnoskórych twórców bluesa, ale promowali ich jako swoich inspiratorów, przyjaźnili się z nimi, razem tworzyli i występowali na jednej scenie. Taki Howling Wolf, którego Mick i Keith byli zagorzałymi fanami, po raz pierwszy został zaproszony do telewizji właśnie na prośbę The Rolling Stones. Pomyślcie tylko: Piątka młodziaków wielokrotnie oskarżana o chuligaństwo, wykpiwana przez niekumatych zgredów za przełomową twórczość, rzucała w twarz rasistowskim Stanom Zjednoczonym, że pieprzą ich chorą, segregacyjną ideologię – i o dziwo, nauczyła ich równości lepiej, niż prezydent i papież razem wzięci.

Rolling Stones & Howlin Wolf – How Many More Years.

Na tym kończę pierwszą część sprawozdania z naszych podróży po filmach dokumentalnych. W następnym odcinku będzie o dzieciach z Dworca Leningradzkiego oraz pani Uli Flis, której dziennikarze z uporem maniaka wmawiali, że to coś zdrożnego, czytać książki na wsi, mało tego, mieli dla niej lekarstwo, rzucić to wszystko i uciec…, nie…, nie w Bieszczady, ale do miasta. Początkowo chciałem o tym napisać w jednej notce, lecz brak mi sił, dopadła mnie deprecha, albo raczej zwykłe zmęczenie sprawami bieżącymi, skutkujące obniżeniem nastroju.

053. Mało czasu na relaks, dużo na mielenie w głowie.

Irlandzka pora zimowa, zaczynająca się od listopada ma swój urok, ale żeby to docenić, potrzebuję kilku czynników. Przede wszystkm zdrowia i czasu, a także swobody poruszania, o czym w lockdownie nie może być mowy. Poza tym pod swobodę podciągam również możliwość spożywania posiłków „na mieście” i ewentualność noclegu w terenie, co znowu wykluczane jest przez restrykcje covidowe. Tym niemniej udało nam się odbyć ze Świechną kilka miłych spacerów (okienko pogodowe zbiegło się z moimi dniami wolnymi) i mam poczucie miło spędzonego czasu. Czasem jednak, na przykład gdy oglądam zaprzyjaźniony blog o Karkonoszach, budzi się we mnie taka tęsknota za solidną, kilkudniową wycieczką (ostrzymy zęby na kilka dni w Izerach z zahaczeniem o Karkonosze, no i kusi nas Kotlina Kłodzka), że aż zaczynam liczyć miesiące do maja, który to miesiąc uważam za prawdziwy początek sezonu.

Poza tym moje myśli zaprzątały dwa tematy: Wojtyła i Maradona. O tym pierwszym (oczywiście w głośnym ostatnio kontekście pedofilii) pisałem na „Antyconfiteorze”, a drugi zajmuje moją głowę, bo widzę pewne podobieństwa w traktowaniu obu panów przez wyznawców. Obaj w swoich rodzinnych stronach uchodzili za guru od wszystkiego, choć umówmy się, ich wiedza była poważnie ograniczona. Jeden używał głowy do zmyślania, czego chce od ludzi niejaki Bogu (w oparciu o oderwane od rzeczywistości dogmaty), a drugi walił głową w piłkę. Ani jedno, ani drugie nie pomagało w dochodzeniu do prawdy, mimo to chętnie wypowiadali się na tematy, o których nie mieli pojęcia. Mało tego, obaj zachowywali się tak, jakby wierzyli w swą boskość. Właśnie drugi z nich przez swe zejście z tego łez padołu dowiódł, że jest tylko zwykłym śmiertelnikiem. Sława nie obroniła żadnego z nich przed śmiercią.

Tematy polskie nadal mnie przygnębiają, dyktatura ciemniaków robi swoje, choć chwieje się i trzeszczy. Niestety, narodowa sytuacja mentalna zdaje się być przesunięta w czasie o jakieś 100 lat wstecz. I wiecie co…? Gdyby chodziło jedynie o wyborców PiS, to machnąłbym ręką. Ale nie, konserwatywne wychowanie pod czujnym okiem Wojtyłowego Kościoła zrobiło swoje. Nie dalej jak wczoraj czytałem wywiad z artystką młodego pokolenia, Siksą, przeprowadzony przez niejakiego Jarka Szubrychta. Jeżeli komuś nadal się wydaje, że Strajk Kobiet, czy #MeToo są jedynie fanaberią żądnych sławy celebrytek, to PRZECZYTAJCIE TO KONIECZNIE – KLIKNIJ TUTAJ.

Polska, rok 2020, Gazeta Wyborcza, nie wiedzieć czemu uważana za periodyk liberalny, zamieszcza na swoich łamach takie kwiatki, jak…, no właśnie, od czego tu zacząć. Może od tego, co mnie najbardziej wkur…, znaczy się zirytowało (tak się boję się zranić delikatne i wrażliwe serduszko nie najgorzej przecież opłacanego dziennikarza, że postanowiłem nie używać brzydkich słów).

Siksa – Proste hasło.

Facet rozpoczął wywiad w najbardziej żenujący z możliwych sposobów: Zaczął przypier…, znaczy się… przyczepiać do wulgaryzmów (zapomniałem, że miało być tak, by wyczulone uszko pana Szubrychta nie poczuło się urażone). Wiecie co, ja to zacytuję:

Jacek Szubrycht: Podobno jesteś fanką Ewy Demarczyk.

Alex Freiheit: Od wielu, wielu lat.

J.Sz.: I nie mogłabyś tak jak pani Ewa być na scenie prawdziwą damą? Bez wulgarności, bez tych krzyków?

I jak już tak zaczął traktować swą rozmówczynię z góry i protekcjonalnie, to później już było tylko gorzej. Mimo to, Alex odpowiadała mu spokojnie i cierpliwie, a Jareczek brnął, ośmieszając się z każdym pytaniem coraz bardziej. Tak sobie myślę, że gdyby spróbował tym tonem mówić do Ewy Demarczyk, to wysłałaby go na drzewo banany prostować. I mimo szansy, którą dostał od Alex, postanowił osiągnąć dno. Tu znów posłużę się cytatem:

J.Sz.: Nawet jeśli „Dziadów”nie wykpiwasz, to już sformułowanie „filomaci i filareci” podszyte jest szyderstwem.

A.F.: Współcześni filomaci i filareci to intelektualiści, którzy pouczają innych, jak się powinno mówić o pewnych sprawach. To często dziennikarze, krytycy, ale też inni artyści, którzy zawsze wiedzą lepiej, jaki charakter powinna mieć twoja twórczość.

Tutaj na moment wtrącę. Wydawać by się mogło, że panna (?) Freiheit najprecyzyjniej i nadelikatniej jak można, powiedziała panu Szubrychtowi, że ma na myśli takich siurków, jak on, tyle że biedak tego nie załapał. Nie wiedząc o tym, kontynuowała:

A.F.: Ruch #MeToo w Polsce ledwie się zaczął, a filomaci i filareci już mówili: „Dajmy sobie spokój, już dość tych tekstów o prawach kobiet, przecież pięć lat temu ktoś zrobił o tym spektakl”.

J.Sz.: Mówią tak, bo uporczywie nawracacie nawróconych. Po co opowiadać ludziom tolerancyjnym o potrzebie tolerancji? Po co obciążasz swoimi traumami tych, którzy muchy by nie skrzywdzili? Do prawdziwych agresorów twój głos i tak nie dotrze.

Ujmę to tak. Gdyby jakiś dziennikarzyna wyjechał mi z takim tekstem, to byłby koniec rozmowy. W najlepszym wypadku by usłyszał „Koleś, idź do tego sklepu, kup sanki i idź sobie pojeździć. Pchaj je, noś, rób cokolwiek, bylebym cię nie musiał więcej oglądać”. Alex Freiheit wykazała się anielską cierpliwością, tłumacząc dziennikarzynie jak koniowi na miedzy, że nie kieruje przekazu do agresora, interesuje ją wsparcie dla osób, które nigdy nie odważyły się głośno powiedzieć o doświadczeniu przemocy. Tłumaczyła i tłumaczyła, aż usłyszała:

J.Sz.: Nie lepiej pójść na terapię, niż obciążać innych swoimi traumami?

W tym momencie poczułem, jak mi się przepalają wszystkie bezpieczniki. Biedny Ciapciak z Wyborczej został przez niedobrą Siksę (a właściwie żeńską połówkę zespołu o tej nazwie) obciążony traumami. Kij z ofiarami przemocy, one mogą o sobie mówić co najwyżej na terapii, a my mamy ratować Jarusia przed takimi okropnymi opowieściami. Nie obciążajmy go traumą, zaklinam na Jowisza, on już i tak nie ma jaj, a teraz się o tym może dowiedzieć! Nie będę dalej opowiadać, macie link, poczytajcie, zobaczcie jaki syf potrafi zrobić taki przekonany o swojej doskonałości, symetryczny i okrągły w słowach Warren – przyjaciel wszystkich, a ja tymczasem napiszę coś, co może zaskoczyć niedoinformowanych.

Alex mimo dziewczęcego wyglądu, nie jest taką głupiutką owieczką, jak się naszemu dziennikarzynie zdawało. To nie tylko punkowa poetka, wokaliska, performerka i feministka. Zawodowo jest kulturoznawczynią i muzealniczką, jest też aktorką Teatru Polskiego we Wrocławiu. Jarosław Szubrycht albo nie zrobił researchu, albo zrobił, tylko go nie zrozumiał. Chciałem o nim napisać, że jest mocno podtatusiały, ale nie byłaby to prawda, gdyż jest raczej zdziadziały, a nawet spierniczały, ma ledwie 3 lata mniej ode mnie i gdy wyobrażę sobie takiego satyra, próbującego zaimponować zdolnej, młodej artystce z rozpoznawalnym dorobkiem pozą wszystkowiedzącego tatusia, to sobie myślę „Gościu, ty nie przynoś wstydu naszemu pokoleniu, na taką bajerę to możesz rwać panienki pod dyskoteką, a i to pod warunkiem, że będziesz im stawiać”.

Żeby było ciekawiej, pan Jarosław również nie jest tylko dziennikarzem muzycznym, bo sam jest wokalistą i autorem tekstów w blackmetalowej grupie Lux Occulta. Chciał uczyć swą rozmówczynię jak być damą na scenie, ale sam tworzył i wyśpiewywał n.p. takie strofki:

„(…) teraz zanurzam miecz w gorącej krwi noworodków,

teraz zabijam wszystko co kiedykolwiek kochaliście,

świat wybuchnie, gdy się obudzę!

pożeniony światłości

kopuluję ze słońcem….”

(Apokathastasis).

Nie zrozumcie mnie źle. Zupełnie nie mam pretensji do J.Sz. o jego twórczość i zdaję sobie sprawę z tego, że słowa podmiotu lirycznego nie muszą być ani zbieżne z poglądami twórcy, ani tym bardziej nie muszą być wezwaniem do określonych zachowań. Tylko dlaczego inną miarkę przykłada do siebie, a inną do swej rozmówczyni?

Dobra, zostawiam rozmowy pana Jarka, bo to jakieś felerne imię. Oglądaliśmy wczoraj „Ciemno, prawie noc”, naprawdę dobrze zrobiony film o utrudnionym starcie ocierającym się o brak szans wśród dzieci obszarów dziedziczonej patologii. Wałbrzych jest rzeczywiście niezłą scenerią na taki obraz. Świechna opisała go u siebie (kliknij tu, by poczytać), więc nie będę dublował Małżonki, za to chciałbym powiedzieć, że aby lepiej zrozumieć moją irytację na opisany powyżej wywiad z Wyborczej, dobrze by było obejrzeć tę produkcję.

Na zakończenie przenieśmy się do Brukseli. Policja zatrzymała europosła, ultrakonserwatywnego polityka z partii Fidesz, Jozsefa Szajera, który wsławił się między innymi pracami nad takimi zmianami węgierskiej konstytucji, by uniemożliwić małżeństwa jednopłciowe. Powodem zatrzymania był udział polityka w seks party w gejowskim klubie (25 mężczyzn tam się znajdujących, to przekroczenie obostrzeń antycovidowych, taki jest pierwszy zarzut wobec polityka. Drugi, to posiadanie narkotyków). Według niesprawdzonych informacji, byli tam również politycy z Polski. Ponieważ jednak nie ma potwierdzenia, powiem że z polskiego konserwatywnego podwórka na gejowskim sex party spodziewałbym się znaleźć Macierewicza. Jego protegowani Misiewicze i Janningery w połączeniu z wypowiedziami o dobrze zbudowanych mężczyznach na „Marszu Niepodległości” każą mi sądzić, że ten to by w Brukseli poszalał. Tak, wiem że ma rodzinę. Zatrzymany eurodeputowany z Fideszu też ma żonę, córkę i konserwatywne poglądy.