072. Nie komplikuj.

Dziwny to czas, gdy jakby jeszcze mniej zależy od jednostki. W Irlandii zazwyczaj dobrze jest konsultować plany z pogodą, dużo bardziej kapryśną niż w Polsce, a od ponad roku doszły do tego pandemiczne zarządzenia. W związku z tym, jeżeli trafia się przyjazna aura, robimy jakąś małą wyprawę, ewentualnie pracujemy w ogródku. A skoro znieśli nam trochę ograniczeń, zrobiliśmy sobie wypad do Narodowego Muzeum Irlandii. Wybraliśmy oddział sztuki użytkowej i historii, gdzie mogliśmy podziwiać wyposażenia domów i stroje z różnych epok, a także mieliśmy przegląd irlandzkich militariów. Na szczęście, tych ostatnich nie było zbyt wiele (ze względu na irlandzką historię zniewolenia przez Brytyjczyków), bo moja fascynacja uzbrojeniem wygasła z chwilą uświadomienia sobie, że wymyślono je po to, by coś zniszczyć, najchętniej ludzkie życie, bądź coś, co jemu służy.

Zaskoczyła mnie niewielka liczba zwiedzających. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie tłumy na Grafton Street, Stephens Green i w okolicach, sądziłem bowiem naiwnie, że skoro jedno z ważniejszych irlandzkich muzeów (na ogół wypełnionych zwiedzającymi) świeci pustkami, to znaczy, że ludzie nadal są ostrożni i niechętnie opuszczają domy. Otóż gówno prawda: Ulice handlowe są zatłoczone, niczym w przedświątecznej gorączce zakupów. Mało tego. Ktoś nieostrożnie wydał rozporządzenie zezwalające knajpom na sprzedaż piwa na wynos (konsumpcja wewnątrz lokalu nadal jest zabroniona), na które towarzystwo rzuciło się niczym bakterie fekalne na niestrawione resztki pokarmu. Efekty tej decyzji są takie, że centrum zamieniło się w jedną wielką szczalnię, bo skoro knajpy są zamknięte, to również toalety, a mało jest produktów tak moczopędnych jak piwo. Drugim skutkiem jest przeobrażenie tego rejonu w syntetyczny śmietnik, bo nagle każdy konsument miast pić ze szklanki, którą później umyje obsługa, pije z plastikowego kubełka. Na razie służby oczyszczania miasta sobie z tym radzą, ale jak tak dalej pójdzie, to obok covidu będziemy mieć epidemię cholery, czerwonki, tyfusu, bądź innego ustrojstwa pochodzenia fekalnego, ewentualnie odpadowego.

Dzięki zniesieniu restrykcji dotyczących odwiedzin, mogliśmy wreszcie spotkać znajomych od naszego prywatnego dyskusyjnego klubu filmowego. Mimo, że w planach mieliśmy mały seans, tak się rozgadaliśmy, że nie starczyło nam na to czasu, po kilku dniach mieliśmy zresztą powtórkę z rozrywki – znów nie starczyło czasu na film, za to poruszone zostało ciekawe zagadnienie. Żona moja własna i kochana zwróciła uwagę na to, że nie zawsze się uśmiechałem, że na zdjęciach sprzed 12 lat jestem poważny. Gospodyni domu podchwyciła ten temat pytając, czym to można wytłumaczyć, a ja podrzucam ten problem do Waszych przemyśleń.

Moja hipoteza brzmi: „Polska, to kraj, w którym ludzie sami sobie narzucają stres, mają kłopot z konstruktywnymi formami relaksu, raczej wybierają używki i magiczne myślenie, dające chwilową ulgę. Wiecznie się spieszą, chcą jak najwięcej spraw kontrolować, nie zważając na to, że przekraczają swoje kompetencje, starają się też odgadywać i spełniać oczekiwania innych, bo przekraczanie granic działa w obie strony. Stają się nieufni i podejrzliwi. Homo sovieticus, mówiąc w skrócie. Wyrastając w takich warunkach trudno nie przesiąknąć tymi zwyczajami, a proces oczyszczenia się z tej klątwy jest stopniowy i długotrwały, ale mimo trudności, zmiany są możliwe”. Ciekaw jestem Waszych hipotez.

Takie to myśli tłukły mi się po głowie, gdy natknąłem się na kolejny z filmików braci Sekielskich, mianowicie „Wstań rano, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie”. Tytuł jest cytatem z Wiktora Osiatyńskiego, zachętą do tego, by zajmować się tym, czego potrzebujemy, żeby nie tworzyć sobie samym problemów. Filmik zamieszczam tutaj, to wart obejrzenia wywiad z Krzysztofem Dowgirdem, ale nie pułkownikiem, bohaterem serialu „Czarne chmury”, a alkoholikiem, niepijącym od ponad 30 lat i dzielącym się swoim doświadczeniem z tymi, którzy tego chcą.

Sekielski o nałogach – Wstań rano, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie!

„NIE KOMPLIKUJ”, to inny sposób wyrażenia tego samego, co niesie tytuł wywiadu, zresztą to żadna nowość, już japońscy samurajowie uczyli o dążeniu do celu najprostszą drogą. To wniosek ze słynnej historii Wiktora Osiatyńskiego o jego bolącej nodze. Działo się to w USA, lekarz poinformował pana Wiktora, że daje mu zwolnienie z pracy i receptę na pigułki, które ma brać regularnie, oprócz tego ma nie chodzić, ułożyć nogę wysoko, relaksować się, a wieczorem robić okład termoforem. Osiatyński spytał, co mu jest, a lekarz powtórzył zalecenia i poprosił by wyszedł, bo marnuje czas, a w kolejce czekają pacjenci. Polska dusza Wiktora oburzyła się i załamała, pochlipując z cicha, że znikąd pomocy. Jednak wobec bólu, pacjent wykupił prochy, poszedł na zwolnienie, leżał z nogą w górze, załatwił sobie wózek do poruszania po domu, a wieczorem robił ciepły okład. Po kilku dniach problem minął, a on miał już nigdy się nie dowiedzieć, co dolegało nodze. Ja do tej historii dorzuciłbym kilka myśli: Pragnienie kontroli, o którym wspomniałem wcześniej, sprawia że alkoholik próbuje dociec przyczyn choroby, zamiast po prostu przestrzegać zaleceń. Jest to jednak dużo bardziej uniwersalny problem, niż nam się wszystkim wydaje, nie tylko alkoholicy się z nim zmagają. Jakże chętnie Polacy zamiast robić to, co prowadzi ich do dobrostanu (uczyć się, rozwijać i uczciwie robić swoje), cały wysiłek skupiają na szukaniu przyczyn, którymi się oczywiście szybko znajdują, na przykład „Niemce, Ruskie, Żydy i Pedały”, a czasem to jeszcze Woland, no i jak raz zapominają przez to zmienić bielizny, umyć zębów i zająć się sobą. Wbrew pozorom, wywiad nie dotyczy spraw przykrych, jest bardzo optymistyczny. Krzysztof Dowgird przypomniał na przykład o bardzo ważnej rzeczy związanej z dbaniem o siebie: Rzekł o spełnianiu marzeń i opowiedział historię o tym, jak kolega spytał się go, czy ma takowe. Słowo do słowa okazało się, że może wyjazd na narty w Alpach, ale jest brak kasy i tysiąc innych przeszkód, na co kolega odrzekł, że w takim razie powinien zaoszczędzić pieniądze, jako punkt programu na życie. Po roku Krzysztof stał w pełnym ekwipunku na śniegu, na wysokości 2200 mnpm i ze łzami w oczach szykował się do zjazdu. „Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku” – ile razy to zdanie bezmyślnie powtarzaliśmy, zamiast z niego skorzystać?!

Skoro już mowa o korzystaniu, w piątek minął tydzień, gdy przyjąłem drugą dawkę szczepionki Pfizera i już cieszę się na wspólne podróże z żoną, bo i ona wreszcie mogła się zapisać. Póki co, ograniczamy się do Irlandii, ale i tu mamy kilka podróżniczych marzeń. Oczywiście znam sporo osób, które ani nie chcą się szczepić, ani nie zamierzają podróżować, bo „WYJĄTKOWO” przed NIMI – BIEDNYMI piętrzą się zagrożenia, jakich świat nie widział. To jednak ich problem, chyba zbyt jestem zajęty swoim życiem i spełnianiem swoich marzeń, a siedząca obok Świechna jest jednym z nich.

070. Nie zabijaj, nie kradnij.

Uwaga, uwaga! Wczoraj po południu dałem płaskoziemcom kolejny dowód, że nie myślę samodzielnie i przyjąłem szczepionkę, która (o zgrozo!) zamiast mnie zabić na tysiąc sposobów, poprawiła mi humor. Wypróbowałem już chip ze szczepionki, waląc się dłonią w potylicę i robiąc print screeny okolicy, gdy już mi płaskoziemcy wyjaśnią, jak je teraz wydrukować, natychmiast się z Wami podzielę. Z drugiej strony, czego się można było po mnie spodziewać, skoro raka leczyłem chemioterapią i operacjami, zamiast wodą z Lourdes, modlitwą i wsuwaną pod naskórek cieciorką, chyba oczywiste więc było, że gdy tylko zadzwoni do mnie lekarz z informacją, że została mu jedna dawka szczepionki i musi ją wykorzystać, by się nie zmarnowała, od razu się zgodzę i będę mieć sprawę z głowy. Druga dawka za miesiąc! Zbiegiem okoliczności, tego samego dnia zaszczepili się tym samym preparatem moi teściowie i dobrze jest.

Próbuję wskazać teściom opiewany w szantach port Greenore.

W Wielki Piątek w Lublinie miało miejsce wydarzenie które wobec pilniejszych problemów, nie było nadmiernie omawiane, ot…, każdy kto miał ochotę wrzucił kamyczek do ogródka, ale obyło się bez większej zadymy medialnej. „Koncert jak koncert” chciałoby się powiedzieć, ale wiadomo, że jeżeli czemuś patronuje TVP Kurwizja, to chodzi o efekt propagandowy, a w tym wypadku także o kij i marchewkę dla artystów. Wystarczy pobieżnie się orientować w sytuacji, by wiedzieć, że środowisko artystyczne raczej bojkotuje media publiczne, a gdy ktoś się wyłamuje, zyskuje status podobny artystom występującym dla TVP w stanie wojennym. Jest jednak pandemia i albo wystąpisz dla TVP, albo nigdzie (z wyjątkiem sieci, ale wiemy, że nie każdy odbiorca porusza się w niej biegle). I ten właśnie aspekt koncertu był najczęściej omawiany na różnych forach publicznych. Moją uwagę przykuło co innego: Koncert wypełniony był utworami z repertuaru m.in. Dawida Podsiadły, Hey, Republiki, Chłopców z Placu Broni, ale wykonywanymi przez zupełnie innych artystów. Kilka słów na ten temat.

Justyna Steczkowska – Moja krew (Republika cover).

Jak pewnie zauważyliście, liderzy Republiki i Chłopców z Placu Broni nie żyją. O ile Bogdana Łyszkiewicza potrafiłbym sobie wyobrazić w koncercie wielkopiątkowym (pod koniec życia stał się bardzo religijny), o tyle do Grzegorza Ciechowskiego taka szopka mi niespecjalnie pasuje, ale reakcji żadnego z tych artystow nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Za to zarówno Dawid Podsiadło, jak i Katarzyna Nosowska (Hey) są, eufemistycznie mówiąc, niechętni współpracy z TVP Kurwizja. Jestem przekonany, że od strony praw autorskich wszystko zostało dograne (inaczej już by było o tym głośno), jednak mam poczucie, że TVP powinna poszukać innej twórczości. Dlaczego nie Bayer Full albo Akcent? Chyba nie chcecie powiedzieć, że „Majteczki w kropeczki” artysty tak wspierającego najlepszy z możliwych rządów mogłyby naruszać powagę koncertu wielkanocnego, nie mówiąc już o dziełach współczesnego prawie-Pendereckiego, prawie-Lutosławskiego z Podlasia, on nie naruszał nawet powagi Opery Podlaskiej w Białymstoku, ani Teatru Wielkiego w Łodzi. Dlaczego sięgnęliście po repertuar „niepewny ideowo”, na Jowisza pytam się?! „Moja krew” jest niemal tak wielkopiątkowa, jak „Żywot Briana”, znaczy się widać pewne odniesienia, ale czy o to chodziło ewangelistom….???

Acid Drinkers – Menel Song (Always look on the bright side of life)

Dziesiątego kwietnia minęła 17-ta rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego, prezes TVP Kurwizja, Jacek Kurski, lubił podkreślać swą przyjaźń z bardem, nawet wykonywał publicznie jego piosenki na potrzeby swojej kampanii wyborczej. Problem z tamtymi wykonaniami polegał na tym, że utwory Kaczmarskiego biły w komunistyczny system wartości, jakim dziś posługuje się PiS. Nie są po linii partyjnej, więc bezpieczniej do nich nie wracać. Dziś przyjaciel jakoś „zapomina” o rocznicy, z nakazu partyjnego ma co innego do świętowania. Tak mi się przypomniało, bo w końcu to jeden i ten sam człowiek wybiera repertuar, choć sam niczego nie stworzył. Wiem, wiem…, to niby takie mało ważne, drobne świństewko, użyć dla celu politycznej szopki utwory stworzone przez kogoś o zupełnie innych poglądach, ale chodzi też o liczbę tych drobnych wredot. Przykład: Choć mieszkam w Irlandii, pozostawiłem w użyciu mój polski numer (obok irlandzkiego). I na ten polski, regularnie jakieś 2 razy w tygodniu dzwoni do mnie kolejna firma, która kupiła go od złodzieja numerów. W Polsce na porządku dziennym są firmy kradnące dane personalne i sprzedające je firmom chcącym coś reklamować – i nikt z tym nic nie robi. Niby drobny przekręcik, pikuś w porównaniu do republiki obajtkowej, ale upierdliwy i niespotykany w cywilizowanych krajach. W Irlandii nie dostaję żadnych reklam na telefon, nie dzwonią do mnie żadne agencje promocyjne z wyjątkiem ofert od firm, z którymi mam podpisaną umowę. Da się? Da się! Tylko w Polsce nadal panuje kultura gównianego złodziejstwa, Europa już to przepracowała.

I tak mi się jakoś sarkastycznie i groteskowo zrobiło, że chyba tak tę notkę zostawię, przynajmniej w części wydarzeń politycznych, a opowiem o pewnej znajomości.

Jak wielokrotnie wspominałem, mamy przemiłych sąsiadów, którzy przy okazji zadziwiają nas swoimi umiejętnościami. Mamy Thomasa – olbrzymiego siłacza, który pływał na kutrach, a dziś na emeryturze zdumiewa nadal siłą do pracy i odpornością na warunki atmosferyczne, mamy małżeństwo miłośników motoryzacji, zmieniających samochody częściej, niż buty lub rękawiczki, mamy też Anne i Michaela, ludzi teatru, których poczynania zawodowe spacyfikował lockdown. Jeszcze w sierpniu gościliśmy u tych ostatnich na garden party i wyglądali na zdrowych i zadowolonych. Minęło 8 miesięcy, a Michael wygląda, niczym bezdomny narkoman. Zniszczona skóra, przygarbiona i roztrzęsiona sylwetka, „traperskie” ubranie. Jakby zupełnie przestał dbać o siebie. Jest poważnie chory, a mocne zaplecze jego problemów zdrowotnych stanowią regularnie opróżniane butelki. Z niejakim przerażeniem uświadamiamy sobie w dyskusjach ze Świechną, że właściwie za każdym razem, gdy go widujemy, niesie butelki puste, bądź pełne. Przychodzi mi teraz do głowy myśl, że zostało mu niewiele czasu na zmianę. Gdy człowiek jest młody, może się intoksykować latami, nim zauważy fatalne skutki zdrowotne. W przypadku osób w moim wieku, takie pójście po całości może się skończyć zejściem w przeciągu kilku – kilkunastu miesięcy. Ostatnie słowa, które usłyszał ode mnie mój towarzysz szaleństw młodości brzmiały: Jeżeli nie pójdziesz na odwyk już teraz, to niedługo przestaniesz mieć wpływ na cokolwiek. Albo nie będziesz mógł wstać z łóżka, albo wysiądzie ci głowa i zamkną cię w psychiatryku. Półtora miesiąca później już nie żył. W przypadku Michaela, nawet nie znam go na tyle, by był sens się do niego zwracać w ten sposób. Nie lubię poczucia bezsilności.

Z bezsilnością wiąże się trzeci i ostatni wątek dzisiejszej notki. Śmierć to śmierć, ale gdy przydarzy się siedemnastolatce, obdarzamy ją chętnie pejoratywnymi określeniami takimi jak „głupia”, czy „niepotrzebna”. Właśnie czytałem o takim przypadku. Młodzież zrobiła sobie ognisko, a jedna z uczestniczek źle się poczuła (możliwe, że po alkoholu), przysnęła, potem płakała i chciała wracać do domu, po czym udała się w jego kierunku. Znaleziono ją martwą, a spekulacjami wobec przyczyn śmierci zajęły się już tabloidy, zawsze chętne do babrania się w cudzym bólu. Mnie zainteresowało coś innego. Opublikowano (prawdopodobnie bez zgody rodziny, bo z rozpikselowaną twarzą) zdjęcie ofiary w mundurze Orląt Z.S. „Strzelec” z Rzeszowa, więc rzuciłem okiem na ich stronę. A tam treść przyrzeczenia.

Wstępując w szeregi Orląt Związku Strzeleckiego „Strzelec” przyrzekam: Postępować stale według prawa orlęcego (WTF?!), aby stać się godnymi tych orląt, które przelaną swą krwią serdeczną wskazały nam jak kochać ziemię ojczystą. Jak żyć dla niej i umierać. Tak nam dopomóż Bóg.

Kolejna banda sfrustrowanych łajdaków chce zarabiać przerabianiem młodych na mięso armatnie. Z ciekawości? Jak to się umiera dla Polski? Dziewczyna właśnie straciła życie, jak to powiązać z dobrem kraju? Od chwili śmierci nie zrobi dla niego już niczego, ale pieprzyć tzw. ojczyznę, skoro dziewczyna nie zrobi też niczego dla siebie, nie przeżyje żadnej dobrej chwili, nie zrealizuje żadnych marzeń, ani drobnych, ani wielkich. Robię się zły!

040. Odchodzą ludzie.

I tak to jest, jak po dłuższym czasie pandemicznej posuchy, rzucam się na każde zlecenie, by nadrobić finansowe straty. Efekt jest taki, że mija 10 dni, w czasie których sporo się wydarza, ale w głowie pozostaje mi tylko wspomnienie pracy. Na krótką metę to nie takie złe, bo przestałem tak nakręcać się sprawą W., w której i tak nie mogę wiele pomóc, mam coś za to do zrobienia w sprawie chorego Rysia, któremu według ostrożnej diagnozy (weterynarz nie zdecydował się na prześwietlenie) przytrafiło się bakteryjne zapalenie płuc. Kot nasz jest mocno osłabiony, ale antybiotyk działa, więc jesteśmy dobrej myśli. Współczuję mu, bo to kot wolny, areszt domowy jest dla niego trudny, niestety jest niezbędny, bo nasz puchaty przyjaciel wymaga dobrych warunków i obserwacji – niestety, nie znamy kociego (i to w wersji irlandzkiej), więc sam nam nie opowie, co mu dolega.

Ewa Demarczyk – Wiersze wojenne.

W międzyczasie odeszły trzy ważne osoby dla polskiej kultury i humanizmu: Ewa Demarczyk, Józefa Hennelowa i Maria Janion. Czarny tydzień dla tych, którzy mają pojęcie o dorobku tych niezwykłych kobiet. O nich pisali bardziej kompetentni ode mnie. Ja napiszę o kimś innym.

Dowiedziałem się o śmierci kolegi. D. był teatralnym aktorem niezawodowym, poznałem go w tej roli. Długo myślałem, co Wam o nim napisać. „Gdybyście wiedzieli, co to by za facet”, to zdanie mocno mnie kusiło, ale natychmiast przypomniałem sobie, że to samo usłyszałem o M., jego koledze z tego samego teatru. D. Grał wtedy pana Kidda w „Pokoju” Harolda Pintera, a zespół dedykował spektakl dopiero co zmarłemu M.. Sztuka o samotności między ludźmi, także w rodzinie, wypełniona dialogami o niczym, słowotokiem, który zamiast rozjaśniać i ułatwiać, ma zaciemniać i utrudniać głębsze relacje. Coś, co tak mocno kojarzy mi się z patologią, z ludźmi którzy mają życie tak nieciekawe, że do perfekcji doprowadzili sztukę mówienia bez treści. Mówią tak ludzie uzależnieni i współuzależnieni, ale też ofiary przemocy domowej i ludzie długotrwale bezrobotni.

– Co tam?

– Stara bida.

– A co u Józia?

– Mąż wyjechał.

– To niech uważa na drodze.

– Dobrze jeździ.

– Dobrze, jasne że dobrze, ale niech uważa, bo deszcz. W taki deszcz trzeba uważać.

– Mokro tu, dach przecieka. U pani w domu też mokro?

– Też, ale nie tak jak tu.

I tak dalej, i tak dalej….Zero myśli, zero uczuć, wysoko podniesiona garda, nic nie mówić, nic nie czuć, nic zdradzić o sobie.

Adam Nowak, Mateusz Pospieszalski – Na łubudu.

Wracając do tematu. Gdy usłyszałem o obcej osobie „gdybyś wiedział, co to był za facet”, nie powiedziało mi to kompletnie nic, nie poczułem żadnych emocji, choć domyślałem się, że autor tych słów o M. je czuł i chciał, abym i ja poczuł. Dlatego poczułem nagły opór przed ich wypowiedzeniem. Tym bardziej, że czuję wielką złość, gdy przedwcześnie umiera ktoś tak ciekawy i wartościowy. D. trzy lata przed śmiercią został zauważony w środowisku, powierzono mu do realizacji indywidualny projekt poetycki, a amatorski teatr, w którym występował, zdobywał uznanie nawet, gdy konfrontował się z zespołami zawodowymi. D. wyróżniał się spośród aktorów umiejętnością szybkiej, precyzyjnej, wyrazistej i wyraźnej interpretacji, a jego postać miała w sobie coś szelmowskiego, taki inny rodzaj Jacka Nicholsona. Po roli Naczelnika w „Policji” Mrożka, pomyślałem sobie, że byłby idealnym odtwórcą ról urzędników z dramatów Gogola. Mam do tego spektaklu szczególny sentyment, bo to pierwsza sztuka, którą oglądałem razem z wtedy jeszcze przyszłą Małżonką. D. zrobił piorunujące wrażenie. Z boku patrząc, wszystko zaczynało się mu układać, a miało po czym, bo odbudowywał swe życie ze zniszczeń alkoholizmu (ok. 10 lat wcześniej poszedł na terapię i od tamtej pory nie pił). Z czymś sobie jednak nie poradził, więcej robił „sam”, mniej z grupą. Nie mogę tu pominąć antyterapeutycznego wpływu religii (D. wierzył, że „Bóg” nim kieruje – z punktu widzenia terapeutycznego, jest to przerzucenie odpowiedzialności za własne życie na „Siłę Wyższą”), ani sezonowego wyjazdu na Zachód. Wytężona praca i intensywna religijność, to nadal czynniki społecznie akceptowane, wręcz uznawane za godne pochwały i naśladowania, podczas kiedy w nadmiarze, stosowane kompulsywnie, są szkodliwe, wręcz zabójcze dla zdrowia psychicznego, somatycznego zresztą też. D., podobnie jak wcześniej M., złamał abstynencję. W ich sytuacji to było tak, jakby mogli uciec z dogorywającej powstańczej Warszawy, ale w pół drogi wrócili tam, gdzie już tylko śmierć i nikomu nie można pomóc. Koleżanki i koledzy, ze mną włącznie, są w szoku, że to już. Tak naprawdę jedynym sposobem, byście zobaczyli, jakim facetem był D., byłoby zobaczenie go na scenie, porozmawianie z nim, wspólna praca, ale do tego musiałby żyć. Miałem okazję obserwować go podczas prób i nigdy tego nie zapomnę. Wielu z nas, przyjaciół i znajomych, będzie go brakowało.

Marek Dyjak – Piosenka w samą porę.

Przy okazji, ostatnia notka Świechny jest blisko tematu, może ktoś z Was ma ochotę tam podyskutować (kliknij tutaj, by się tam przenieść).

018. Ciężkie sprawy do szybkiego załatwienia.

Aura coraz częściej zahacza o rejestry letnie. Nie nazwę tego „stabilizacją”, bo w Irlandii nie ma czegoś takiego, jak pogoda ustabilizowana, ale słońce, słaby wiatr i temperatura 15C+ występują coraz częściej. Wczorajszy wyjazd po chleb był przyjemnością, ludzie od słońca robią się tu jeszcze bardziej radośni niż w szare dni, nawet oczekiwanie w kolejce dość daleko wystającej poza sklep (obowiązuje social distancing) było stanem raczej miłym, ja przynajmniej lubię pogrzać kości na słońcu.

Po zakupach byłem nadal nastawiony na czyn, a że właśnie przypomniałem sobie pewną maksymę (gdy długo nie myjesz samochodu, gdzieś smuci się gołąb), postanowiłem podzielić się dobrym nastrojem z ptakami. Radośnie wjechałem na myjnię, po czym nie zatrzymując nawet na moment samochodu, zawróciłem – ilość osób, które wpadły na ten sam pomysł zmieniła moje plany.

Marek Grechuta – Może usłyszysz wołanie o pomoc.

Kilka dni temu Świechna po raz kolejny podjęła próbę pomocy w zbiórce dla Norberta. Klikając tu – w ten akapit, możecie przeczytać, co ma do powiedzenia na ten temat, ja ze swej strony dołączam się tutaj:

Małe ćwiczenie na wyobraźnię:

Krok 1. Wyobraźmy sobie, że budzimy się w sytuacji, gdy nie możemy w żadnym temacie liczyć na rodzinę i dowiadujemy się, że mamy ciężką postać cukrzycy.

Krok 2. Wyobraźmy sobie, że żyjemy w biednej wsi na Lubelszczyźnie – nawet do sklepu daleko.

Krok 3. A potem następuje lawina: Powoli organizm odłącza coraz to inne narządy, powoduje to serię schorzeń wymuszających coraz to nowe, kosztowne terapie, a także amputację nogi. Coraz częściej „odcina Wam prąd”, zasypiając nie wiecie, czy rano otworzycie oczy. Ze śpiączki można się wybudzić albo i nie, a to mała wieś, pomoc jest daleko. Jest oczywiście PAŃSTWO, które ma konstytucyjny zapis o bezpłatnej pomocy medycznej, więc byle pijany siurek może za darmo iść do przychodni po zwolnienie kacowe, a byle hipochondryk również gratisowo przyjdzie zająć lekarzowi pierwszego kontaktu cenne pół godziny pracy swoimi urojeniami. Na nich to Państwo wywala grubą kasę, przez co przewlekle chorym przyznaje symboliczną rentę, która w całości wydawana jest na lekarstwa – na nic więcej nie starcza. Ogarniacie swoją sytuację? Teraz jesteście na wsi, bez nogi, z groźbą śpiączki, a rentę zaraz po otrzymaniu wydajecie na miesięczny zapas lekarstw, bez których pozostałe członki wam zaczną odpadać, a któregoś ranka po prostu nie wstaniecie i nawet nikt Waszej nieobecności nie zauważy. I wydaje się, że to koniec, gdy nagle pojawia się REALNA POMOC. Prowokacyjnie spytam, czy myślicie, że może ze strony instytucji ironicznie nazywającej się „Pro-life”? W końcu rodzina sprowadziła Was z niebytu na żyzną Lubelszczyznę, a potem umyła rączki. Żartowałem, chachacha….!!! Przecież oni nie są od życia, tylko od zygoty. Wam pomaga dobry człowiek, który przyjął Was pod swój dach, również mieszka na wsi, tak jak Wy nie ma nogi, na szczęście nie ma cukrzycy i uważa, że przyjaźń i ludzka solidarność ważniejsza jest od pieniędzy. No i teraz dwie renty przypadają na jedno mieszkanie, a nie na dwa. Tyle dobrych wieści. Ceny leków się nie zmieniły. Na rękach brakuje miejsc, by się wkłuć w żyłę. Sytuację uratowałaby pompa insulinowa, ale polski system opieki zdrowotnej woli sponsorować zasrańców wyłudzających zwolnienia lekarskie (jak nie przymierzając znana z tego procederu PiSowska prezes Trybunału Konstytucyjnego, niejaka Przyłębska Julia), niż leczyć realnie chorych – pompy od Państwa nie będzie. Kosztuje 25 tysięcy złotych. To nie jest jakaś niewyobrażalna kwota, dziesięć razy tyle odprawy dostaje „z zawodu dyrektor” spółki skarbu państwa, którego partia rządząca zastępuje nowym „z zawodu dyrektorem”, którego zmienią za trzy miesiące i jemu również wypłacą dziesięć razy tyle. Możecie liczyć tylko na siebie. Nie pójdziecie protestować, bo partyjne trolle Was zgnoją, a jak będzie trzeba, to i zadepczą – widzieliśmy to podczas protestu niepełnosprawnych.

Macie ponad 40 lat, więc nie wzbudzicie takiego wzruszenia darczyńców, jak chore dziecko. Mimo to, WOŁACIE O POMOC – i nie chodzi tu o modlitwę.

Norbert i Andrzej zbierają pieniądze na pompę insulinową. KLIKNIJCIE TU – W TEN AKAPIT, JEŻELI CHCECIE POMÓC. Spójrzcie na liczby. 1350 udostępnień, a uzbierali jedynie 3148 złotych (godzina 16.00 czasu greenwich, piątek 15-go maja 2020). Gdyby każdy z niepłacących udostępniających przelał choć 10 złotych, chłopaki mieliby już połowę wymaganej kwoty. Jednak tysiąc trzysta pomnożone przez zero złotych daje złotych zero. Zebraną dotychczas kwotę zrobiło 46 osób, które coś przelały. Norbert i Andrzej – w przeciwieństwie do mnie – są bardzo wierzący i w życiu by tego nie powiedzieli, co powiem teraz ja. Zwracam się do Czytelników: Jeżeli jesteście niewierzący, po prostu zróbcie to, co możecie pamiętając, że każda niewielka kwota przelana na koto zbiórki jest tym, co robi wynik. Jeżeli zaś jesteście wierzący i uważacie, że modlitwa Wam pomaga, choć raz w życiu pomódlcie się właśnie o to, by modlitwa Wam pomogła, nie zastępujcie modlitwą o cudze zdrowie realnej pomocy. Nie mam na dzień dzisiejszy informacji, ile teraz przeciętnie rzuca się na tacę i nie jestem pozyskaniem takiej wiedzy zainteresowany, ale możecie jednorazowo przekierować taką kwotę tam, GDZIE JEJ BRAK NA CO DZIEŃ, BRAK NA NIĄ NAWET NADZIEI, jeżeli tylko zechcecie. TU KAŻDA POMOC JEST POMOCĄ, A KAŻDE ZERO POMOCY, TO ZERO.

Przed chwilą mieliśmy szczęście delektować się obiadem zrobionym przez Świechnę. Taka mała radość w małym, ciepłym i przytulnym domku na wybrzeżu Morza Irlandzkiego. Rozmawialiśmy o tym, że Norbert nie zawsze ma możliwość przeżycia takiej przyjemności – ciągle musi być na diecie, na którą też potrzebne są środki finansowe. Przy okazji dziękujemy wszystkim tym, którzy dołączyli się do zbiórki.

Dżem – List do M.

Na zakończenie o wczorajszym seansie filmowym. W trybie niewyborczym, przypomnieliśmy sobie „Skazanego na bluesa” Jana Kidawy Błońskiego, czyli rzecz o Ryśku Riedlu. Powiem Wam, że prawie wszystko mnie tam drażniło. Ukrywanie genezy nałogu, etapu kuszenia beztroską zabawą, tej pozornej fajności, wspólnego z rówieśnikami przeżywania młodości. Nie zobaczyłem tego w filmie. Nałóg był jak jakaś tajemnicza siła otaczająca Ryśka nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego. Nie było widać wpływu destrukcji nałogu na rodzinę, choć małżonka i syn legendarnego wokalisty Dżemu mieli główne role w scenariuszu. Fatalnym scenariuszu próbującym opowiadać historię bez jej najistotniejszej części. Scenariuszu, który nawet nie próbował pokazać ogromu problemów, z jakim zetknęła się reszta grupy Dżem za sprawą nałogu Ryśka. W każdej sekundzie miałem wrażenie strasznego ślizgania się po temacie. Niemal każda scena była zrobiona tak, że podejrzewałem fikcję, zwykłe zmyślenia. Mimo tego wzruszałem się na tym filmie, ale nie z powodu obrazu, a muzyki. To kawał mojego życia, przyjaźni, pierwszych fascynacji i niedojrzałych miłości. W tekstach Ryśka jest skondensowana niedojrzałość wrażliwego nastolatka, który wie, że coś go gryzie, ale zupełnie nie wie jak temu zaradzić. Ja dorosłem i przeżyłem, Rysiek nie. Muzyka cały czas się broni. Jasnym punktem byli dorośli aktorzy: obsadzeni w głównych rolach Tomasz Kot i Jolanta Fraszyńska. Namalować takie postacie, mając do dyspozycji tak kiepski scenariusz i dialogi, to wyczyn nie lada. Nie unieśli tego aktorzy dziecięcy, ale to nie ich wina. Nie przyłożono się na castingu. Znam uczniów, którzy poradziliby sobie z tym, czego wymagały role dziecięce, to nie było nie do zrobienia, jednak zaniedbania ekipy położyły sprawę. Szkoda, bo to przecież legenda, inspiracja artystyczna i przestroga wychowawcza.

008. Znerwicowani zbawcy świata i rocznica powstania w getcie.

Ostatnie dwa dni przebiegły dość rutynowo, więc nie będę Czytelnikom przynudzał. Z rzeczy zmiennych, przez dwa dni odpuściliśmy seanse filmowe, bo z trudnych do wyjaśnienia przyczyn, odczuwaliśmy obydwoje zmęczenie. Kot go nie odczuwał, ale to dzielny obywatel.

Dużo rozmawialiśmy. Z tematów, które nadają się do umieszczenia tutaj, najciekawszy zdał mi się problem zachowań nerwicowych ujawnianych w trakcie koronawirusowej izolacji. Zauważyliście takie zjawisko, jak zafiksowanie wokół jednego tematu (nie jednorazowe, lecz trwające od co najmniej 2 tygodni)? Czasem się to zdarza na blogach, lecz dużo lepiej widać to na f-b, gdzie część z moich znajomych zaczęła hurtowo publikować zaangażowane posty. Przed pandemią otrzymywałem w ciągu dnia 3-5, maksymalnie 10 powiadomień, ostatnio ich liczba waha się między 40 a 80. Świechna zasugerowała, że może się to wiązać z różnego rodzaju zaburzeniami. O tyle jest to prawdopodobne, że w sytuacji niekomfortowej dla siebie (n.p. nawrotu choroby o podłożu psychicznym), niezłym mechanizmem ucieczkowym jest „zbawianie świata”, czyli przeróżne apele, protesty, „demaskowanie spisków”. Zauważyliście na przykład, że po początkowej wirusowej defensywie antyszczepionkowców, nastąpiło ich uaktywnienie. Zresztą inne teorie spiskowe też zaczynają hulać. Szczególnie uderzyło mnie to w wypadku dwóch znajomych (malarki i fotografki), które do niedawna na f-b ograniczały się do promowania twórczości swojej oraz artystów zaprzyjaźnionych, a dziś chcą „zbawić” społeczeństwo swoimi prywatnymi opiniami, lękami i wierzeniami. Jeżeli ktoś z Was zauważa podobną zmianę u siebie, zastanówcie się co może być przyczyną. Zwykle jeżeli za bardzo odbiegamy od swojego prywatnego „tu i teraz”, mamy jakiś powód.

Mariusz Lubomski – cover Obywatel G.C. – Tak tak, to ja.

I jeszcze jedna ważna sprawa: Dziś rocznica powstania w getcie warszawskim. Dobry czas, by przypomnieć coś wszystkim tym, którzy zajęli bezprawnie mienie pożydowskie (zgodnie z prawem, mienie niedziedziczne powinno przejmować państwo i to ono bierze na siebie sprawę ewentualnych roszczeń odnalezionych spadkobierców). Gdzieś na świecie są rodziny, którym hitlerowcy zabrali bliskich, a lokalni rabusie zabrali im majątki i uważają, że „se zająłem, to se mam”.