043. Idzie się.

Góry Wicklow nie wyglądają na granitowe: Pozornie łagodne, przykryte zielenią baranki wydają się być bułką z masłem dla wędrowców. Dzieje się tak za sprawą okrycia granitu warstwą łupków, kwarcytów i torfu. Pogląd zmienia się po wejściu w U-kształtne doliny polodowcowe, zamknięte po bokach przez imponujące klify. Pionowe, sięgające 300 i więcej metrów, wyrwane przez cofający się lodowiec uskoki nakazują szacunek, choć tak naprawdę dostępność tych gór dużo bardziej ograniczają ciągnące się na stokach górskich podmokłe łąki, bagna i torfowiska.

Owszem, człowiek współczesny może wygodnie poruszać się szerokimi, utwardzonymi drogami, wytyczonymi przez drwali i górników, ale spróbujcie gdzieś przejść na przełaj…. Nie polecam schodzenia z wydeptanych ścieżek. Tam właśnie wybraliśmy się korzystając z okienka pogodowego. Ja, Świechna i K., który po naszej zeszłorocznej wyprawie na Lugnaquillę (925 mnpm – można o niej poczytać, wystarczy tu kliknąć) nie mógł się doczekać kolejnego wyjścia w Wicklow. Celem był wznoszący się pomiędzy dolinami Glendalough i Glenmalur szczyt Lugduff (652 mnpm), start spod centrum turystycznego Glendalough.

Wczesnochrześcijańskie zabytki Glendalough – po lewej „Kuchnia Kevina”, kościół z VI wieku.

Od częstszych wyjazdów w to miejsce powstrzymuje nas jego położenie, wymuszające na nas pokonanie całej ruchliwej obwodnicy Dublina (M50), a później wleczenie się krętą drogą R755 wraz ze sznurem samochodów w to tłumnie przez Dublinian uczęszczane miejsce. Owszem, moglibyśmy tam się udać wiosną lub późną jesienią, by ominąć ruch turystyczny, ale wtedy bezdroża całkowicie rozmokną i będziemy skazani jedynie na główne, świetnie przygotowane trasy z Wicklow Way na czele, a my miewamy ochotę na coś więcej.

Pełni zapału ruszyliśmy z parkingu, tradycyjnie podziwiając zabytki Glendalough oraz podmokłe lasy i porośnięte ściany klifu. Po kilkunastu minutach wspinaczki spotkało nas rozczarowanie, ze względu na wciąż trwającą wycinkę oraz ograniczenia covidowe i ruch w jedną stronę, pogoniono nas okrężną drogą. Prostą, szeroką, twardą, miłą, otoczoną przez las. To jej plusy.

New Model Army – Vagabonds.

Minusy, to nie tak spektakularne widoki, długość szlaku (idąc naokoło solidnie nadkładamy drogi), no i zmyłka w orientacji (po kilku leśnych zakrętach naprawdę ciężko oszacować, gdzie się znajdujemy). Gdy wreszcie doszliśmy do irlandzkich połonin (nawet nie wiem, czy funkcjonuje dla nich jakaś specjalna nazwa regionalna), spróbowaliśmy się znaleźć w terenie. Pilnie wypatrywałem znanych sobie charakterystycznych punktów orientacyjnych i tak się na tym zafiksowałem, że gdy odkryłem coś, co mi przypominało ścianę zamykającą Glandalough, to założyłem, że to jest właśnie to, nie przeszkodziła mi w ocenie położenia nawet jej dziwna lokalizacja względem słońca.

Fraughan Rock Glen.

Tym sposobem tylna ściana Fraughan Rock Glen stała się moją tylną ścianą Glendalough (szkoda, że tylko w mojej głowie). Pobieżne podobieństwo tak mnie ogłupiło, że zignorowałem inne punkty orientacyjne. Jedno, co mi nie dawało spokoju, to zniknięcie ze spodziewanych miejsc obecności całkiem sporych szczytów. W każdym razie dziarsko weszliśmy na Mullacor (661mnpm) z przekonaniem, iż jesteśmy na Lugduff, wróciliśmy na przełęcz i dopiero wtedy wziąłem pod uwagę inne czynniki. No i zaczęło pasować.

Lugnaquilla (925 mnpm).

Coś, co podziwialiśmy jako bliżej nieznaną wielką górę, okazało się być samą Lugnaquillą. Odkrycie to było dla nas o tyle ważne, że dzięki niemu ustrzegliśmy się zejścia w Dolinę Glenmalur, znajdującą się po dokładnie przeciwnej stronie od naszej Glendalough. Pomyłka o 180 stopni, tylko dlatego że za pewnik wziąłem, że coś co widzę, jest tym, co chcę żeby było.

Mullacor (661mnpm).

Mówiąc inaczej, wchodząc za pierwszym razem na przełęcz, uznaliśmy że znajdujące się po naszej prawej stronie Lugduff jest szczytem będącym po lewej i tam ruszyliśmy w poszukiwaniu celu naszej wędrówki. Plus całej tej sytuacji jest taki, że poznałem lepiej topografię Wicklow Mountains i będę już o tę lekcję mądrzejszy. Zresztą, towarzystwo miałem przednie, więc czy weszliśmy tu, czy tam, nie miało znaczenia, skoro szczęśliwie wróciliśmy do domów. Idzie się – i to jest najważniejsze.

Lugduff (652mnpm).

To był ważny spacer, urodzinowy prezent Świechny, jedna z ostatnich tegorocznych okazji do górskiej wędrówki w przyjemnych „okolicznościach przyrody”, bo pora deszczowa tuż tuż, wiatry już się wzmagają i coraz częściej niosą nam arktyczne powietrze.

Dolina Glendalough (na pierwszym planie Glendalough Upper Lake).

Każde nasze wyjście na szlak jest w jakiś sposób ważne, z całą pewnością nosi w sobie pierwiastek duchowy, jak również filozoficzny. To oczywiście duże słowa, ale mało jest takich „warsztatowych” form wytłumaczenia człowiekowi jak krowie na miedzy, że nie jest pępkiem świata, że problemy, które w jego Grajdołkowie przesłaniają mu obraz rzeczywistości, są tylko małym wycinkiem istnienia. Że nie jesteśmy ani niezastąpieni, ani niezbędni, więc nadymanie się jak nie przymierzając prezes pan na wiecu partyjnym, nosi cechy groteski, podobnie jak uleganie szantażom emocjonalnym, że niby ktoś tam gdzieś tam sobie bez nas nie poradzi i dlatego wymaga naszej obecności 24 godziny na dobę.

Dolina Glendalough powoli wypełnia się cieniem.

Taki spacer uświadamia także, że choć tyle życia przed nami, to jednak warto takie doświadczenie niezwłocznie sobie zaserwować, jeżeli tylko warunki sprzyjają, czyli jest czas, zdrowie, pogoda i możliwości. Bądźmy szczerzy: nie raz i nie dwa odmawiałem sobie takich doznań, bo mi się wstać z łóżka nie chciało lub wolałem kasę przeznaczyć na co innego, a przecież takie zachowanie i tak przydarza mi się dziesięć razy rzadziej, niż przeciętnemu zjadaczowi chleba.

Glendalough Lower Lake.

Dziesięć? A może sto razy rzadziej? W końcu znam niemało osób mieszkających 20 kilometrów od gór, które nigdy w nich nie były. Gdy zaniechania wejdą w krew, właśnie tak można skończyć, a potem, gdy już naprawdę z powodów zdrowotnych się nie da, pozostaje uderzyć w nagły lament, że już nigdy tego nie będę mógł zrobić.

Wracając do realiów: Wiecie co jest najfajniejsze? Gdy wychodzę w góry, poświęcam oczywiście czas, energię. Mógłbym zamiast tego posprzątać dom, zrobić remont…. Otóż wyobraźcie sobie, że wróciliśmy z wyprawy… i dalej możemy to zrobić! Posprzątać, pomalować, wyremontować…. Tak się składa, że obowiązki na nas zaczekają, a pogoda, zdrowie i czas, już niekoniecznie. Wczoraj dowiedzieliśmy się na przykład o kolejnych obostrzeniach pandemicznych, mamy zakaz opuszczania naszego hrabstwa, na szczęście, tego co zobaczyliśmy i przeżyliśmy, nikt nam nie odbierze.

Jeleń z Wicklow.

Daniele, jelenie z Wicklow, nad głowami majestatycznie kołujące kruki, a obok tego piękny, naturalny las z rezerwatu oraz (dla kontrastu) spustoszony przez wycinkę las „hodowlany”.

Świechna podążająca w kierunku zachodzącego Słońca.

To wszystko mogliśmy oglądać, bo mam taką Żonę, bo mam takiego przyjaciela, no i (nie będę przesadzać ze skromnością)…, bo sam taki jestem. Tak naprawdę, ten czas mogliśmy spożytkować w inny, równie dobry sposób (nie chciałbym nikomu narzucać swoich form spędzania wolnego czasu, bo jest ich wiele, co najmniej tak samo dobrych), ale zawsze jest jest jeden warunek: Jeżeli czegoś naprawdę chcemy, to musimy się zmobilizować, wstać i zrobić pierwszy krok. I każde z nas widzi to podobnie, a jednak inaczej. Świechna opisała wycieczkę tak – kliknij tu, by z nią ruszyć tą samą trasą i spojrzeć na nią jej oczami.

Rush – Dreamline.

025. Wędrówki, filmy i boże oraz boskie ciała.

Zaczęło się: Dopadło mnie wielkie „o jak mi się nie chce”! Pisać mi się nie chce, pracować mi się nie chce, włóczyć mi się chce, wyspać się po włóczędze chce mi się także. Krótkie wycieczki po okolicznych pagórkach odbyte w celu przetestowania „boskich butów górskich” jedynie to pragnienie podsyciły. Uwielbiam ten stan, kiedy po prostu jestem tu i teraz „w tak pięknych i niepowtarzalnych okolicznościach przyrody”, gdy nie ma czegoś takiego jak pośpiech. Wycieczka podobna do tej czwartkowej, spokój, reset, właściwie nic ponad to, co opisywałem w poprzedniej notce, za to parę słów dodam do relacji Świechny o obejrzanych przez nas ostatnio filmach (kliknij tu, jeśli Cię ten post interesuje).

Kult – Posłuchaj to do ciebie.

7 uczuć Koterskiego, to przede wszystkim świetny film edukacyjny. W sposób bezpośredni pokazuje konsekwencje tradycyjnego wychowania „chłopiec ma być twardy i nie może płakać, dziewczynka ma być posłuszna, miła i nie może się gniewać”, uzależnień rodziców (w tym pracoholizmu), lekceważenia potrzeb dziecka (dzieci i ryby głosu nie mają). Warto go obejrzeć, bo niewiele powstało filmów poruszających zagadnienie impaktu patologicznego, konserwatywnego wychowania na życie dziecka. Oczywiście można problemy przemilczać, nawet niedawno oglądaliśmy inny film, tym razem dokument, między innymi o ukrywaniu patologii wychowawczej. To była rzecz o Wojciechu Młynarskim, dotkniętym chorobą dwubiegunową, przez co jego dzieci wychowywane były nieadekwatnie do stopnia rozwoju. Dziś żadne z nich nie nazwie swego dzieciństwa łatwym, dużo by mogli za to opowiedzieć o cenie, jaką im przyszło płacić za perfekcjonizm i pracoholizm ojca.

Marillion – Childhoods End/ White Father.

Ze spraw innych: Pamiętacie, jak kilka dni temu podczas manifestacji w Waszyngtonie odgrażający się wszystkim wkoło rasista Donald Trump popuścił w majty i schował się do schronu w Białym Domu? Gdy zaś służby opanowały sytuację i oczyściły drogę do pobliskiego kościoła, wtedy „dzielny” prezydent otoczony policją, tajniakami etc. odwiedził tę świątynię. To nam pokazał odwagę, hohoho, wielki brat jest pod wrażeniem! Tak mi się to skojarzyło z naszym rodzimym tchórzem z Żoliborza, który „dzielnie” chodzi w różne miejsca, pod warunkiem że najpierw obstawią go kulsony z tajniakami i partyjniokami. Ot, choćby gdy w Sejmie otoczony swymi międzypośladkowymi lży tych, którzy dobrowolnie zrezygnowali z czopkowania jego niedołężnej mości. Ale nie to mnie bawi najbardziej. Najzabawniejsze jest, jak prezesowy ewidentny brak panowania nad sobą, tłumaczą jego niewolnicy. Na przykład posłanka Emilewicz udała niedosłyszącą i w ogóle niczego nie słyszała, za to premier teoretyczny Morawiecki szał prezesa nazwał „męskimi słowami”. Nie wiem, nie znam się, ale mnie to się kojarzy ze słowami żulerskimi – z jednym zastrzeżeniem – czynni alkoholicy płci męskiej raczej rzucają mięsem, „chamską hołotą” operują raczej ich partnerki od spożywania dziwnych płynów. Zresztą, wyobraziłem sobie taki oto literacki opis sejmowego incydentu:

Prezes Pan:

Chamska hołota.

Posłanka Emilewicz:

Nic nie widziałam, nic nie słyszałam.

Premier teoretyczny:

Na Jowisza. Jakiż pan prezes jest męski! To im pan dogadał. Sam bym lepiej tego nie wymyślił. To znaczy, chciałem powiedzieć że nikt na świecie nie może się równać z pańskim męskim geniuszem!

Parasolowy Bredziński:

O tak, o tak, bezsprzecznie, co za męskie słowa. Ja to chciałbym być taki męski, zawsze chciałem być takim męskim mężczyzną.

Kuwetowy Płaszczak:

Na pewno nie tak bardzo, jak ja, prawda nasz najbardziej męski prezesie?

Nagle dzwoni prezesowy telefon, a głos w słuchawce mówi:

– Tu prezydent kandydat na prezydenta dzięki pańskiej łasce, panie prezesie. Wszystko słyszałem. Jaki pan jest męski. Jest pan moim największym wielbicielem. Chciałbym umieć tak jak pan, wszystko po męsku. Może podpisać jakąś ustawę albo nominację? Jakby co, to do usług, polecam się na przyszłość. Taki mężczyzna, no, no no…..!!!

Marek Koterski – Nic śmiesznego – Twardziel Czarek Pazura.

Mógłbym tak zmyślać w nieskończoność, co partyjnioki mogą w takiej chwili improwizować, by się przypodobać prezesowi, ale mnie zastanawia jedno: Gdy oni już po wszystkim tego męskiego mężczyznę grupowo odprowadzają do limuzyny, żeby mu się krzywda nie stała, a on przed drogą z sali plenarnej na Żoliborz zapragnie skorzystać z sejmowej toalety, to czy oni mu najpierw oczyszczają przedpole sprawdzając, czy pilna potrzeba nie zatrzymała tam kogoś z opozycji? A jeżeli tak, to co robią, by ochronić swojego męskiego mężczyznę przed tak niebezpiecznym spotkaniem? Kto w ogóle jest odpowiedzialny za to, by do uszu prezesowych dochodziły tylko pochwały. By oczy spoglądające w najpiękniejsze męskie oczęta naszego mężczyzny były oczami wystarczająco oddanymi i uniżonymi, przepełnionymi wdzięcznością i miłością? Bo jak to pięknie ujął wspomniany w dzisiejszej notce Wojciech Młynarski: „Po co babcię denerwować?”.

Wojciech Młynarski – Po co babcię denerwować.

Ze spraw bieżących: Dziś wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti spożywają Boskie Ciało Wielkiej Wszechwiedzącej Węglowodanowej Istoty, a dzieje się tak, by bez potrzeby nie mnożyć i tak już licznych w Polsce świąt, stąd pomysł podłączenia się pod datę już zajętą na (co za przypadek) Boże Ciało. Jako sympatycy spożyliśmy ze Świechną makaron w rosole i dyskutowaliśmy o dziwnym zwyczaju wycinania milionów młodych brzózek w celu ozdobienia ołtarzy i ogołacania okolicy z wszelkich kwitnących o tej porze roku kwiatów. Zdradzimy Wam, że znamy sposób na zakończenie tego durnego barbarzyństwa. Wystarczy nie brać w tym udziału. Wyobrażacie sobie, żeby jakikolwiek ksiądz własnoręcznie zbudował cztery ołtarze, ściął do ich przystrojenia cztery brzozy, a potem biegał po okolicy zrywając płatki kwiatów, by sobie samemu sypać je pod nogi, trzymając nad sobą samym baldachim, by niesiony przez niego samego w dużej ilości wafel pszenny, czuł się doceniony tym, że ma pod sobą dywan z kwiatów? No, ale rozumiem, bywają tacy wierni, którym się wydaje, że muszą. Wyobrażacie sobie, co za kilka tysięcy lat będą pisać historycy badający kulturę dzikich nadwiślańskich plemion o tym dość cudacznie dla laika wyglądającym obrzędzie? Zwłaszcza po tym, jak w zeszłą niedzielę odczytano w kościołach list biskupa Janiaka, znanego ze swej przestępczej współpracy z księdzem – gwałcicielem dzieci, który nie tylko nie uważa umożliwiania księżom pedofilom dostępu do kolejnych ofiar za nic złego, ale wręcz sam siebie uważa za ofiarę nagonki, a nie za ofiarę swej zwyrodniałej do cna podłości. Nie to, żebym był jakoś zdziwiony Janiakiem, ale jak uczciwy człowiek może to dobrowolnie finansować?