128. Między nami Polakami.

Ależ mieliśmy lewacki weekend! Co prawda, do końca nie wiem, co znaczy słowo „lewacki”, ale po sposobach użycia przez takie indywidua, jak Czarnek, czy Plugawy Krystyn lub JKM albo inny Mentzen wnoszę, że lewak to ten, kto próbuje poznać coś nowego, doświadczyć, a przy okazji nauczyć się czegoś, natomiast „nielewak” uczyć się nie musi, bo już „umi”, wie i wierzy, ogląda mecza i szacunek ma dla barw, nie używa lewackiej ortografii, wywala śmieci do lasu, zakłada wnyki, kłusuje, bo mu przecież „PISMO” powiedziało, że czynić ma ziemię sobie poddaną. Co to jest to „PISMO”? Aaaa…, to taki skrypt wydany przez pasterzy kóz z okolic Jerozolimy, z którego dowiadujemy się m.in. takich rewelacji, jak to, że najpierw powstało światło, a potem dopiero jego źródło, spisany na podstawie opowieści snutych w zimne pustynne noce przy ogniskach koczowników, mocna sprawa!

Ponieważ nijak nie łapiemy się pod definicję nielewaka i stanowimy tak zwane „przypadki beznadziejne”, pojechaliśmy sobie do Irish Museum of Modern Art, a później na spotkania autorskie, bo i tak nic już nam nie zaszkodzi! W muzeum sztuki nowoczesnej, jak to w takim muzeum, same lewaki, jako i my. Siedzą na trawie, kawę piją, muzykę inspirowaną skandynawskim pop rockiem na żywo grają, coś oglądają, czegoś słuchają…, jedna wielka dekadencja i my w tym wszystkim. Ale hola hola…, żeby potem nie było, poszliśmy zaraz potem do polskiej biblioteki, a tam już było inaczej trochę. Pani bibliotekarka właśnie wykład komuś czyniła, że poezja nowoczesna jest słaba, podobnie jak i literatura, więc staraliśmy się nakierować jurną Polkę na to, by policzyła nam za wybrane książki, bo chcemy płacić i spadamy.

Czas nas nieco gonił, faktycznie, czekały nas tego dnia dwie prelekcje do wysłuchania. Pierwsza heroiczna, spotkanie z autorkami książki o członku AK, Rudolfie Probście, który na rozkaz dowództwa został szpiegiem w gestapo. Polski ruch oporu wykorzystał fakt, że był volksdojczem i doskonale mówił po niemiecku. Ponieważ działo się to wszystko na Podkarpaciu, książka zapowiadała się świetnie, naprawdę chcieliśmy ją kupić. Tyle że rozmowa z autorkami nas od tego odwiodła. Panie skupiły się na wątku bohaterskim, czyli dzielnym młodym Polaku, który był takim Hansem Klossem (J-23), tyle że prawdziwym. Niestety, takie ustawienie ciężaru tematycznego czyni książkę nudną, bo to, że zagrożenie, że zdemaskowanie było nieuchronne (gdy ostrzegasz podziemie, przed ruchami Niemców, musieliby być upośledzeni umysłowo, by nie załapać, że mają wtyczkę), podobnie jak i ucieczka (autorki osobiście znały Rudolfa Probsta), więc jakoś musiał się ocalić. Później musiał mieć też problemy, bo polscy sąsiedzi widzieli go niejednokrotnie w mundurze gestapo, więc mieli go za zdrajcę, a nadchodzący ze wschodu mieliby go za zdrajcę nawet wtedy, gdyby się dowiedzieli, że szpiegował Niemców dla AK. Tego wszystkiego się domyślaliśmy i potwierdziły to autorki podczas rozmowy. Najciekawsze wątki, te nieoczywiste, jak kwestia ewentualnej współpracy, bądź jej braku z żydowskim ruchem oporu w warunkach holocaustu i walk z banderowcami zostały pominięte. Wieś między Krosnem a Sanokiem…, naprawdę nic takiego się nie działo…??? Nawet określenia „volksdojcz” panie bały się używać w odniesieniu do bohatera, choć wytłumaczyły, że ojciec Probsta po prostu uległ pod presją gróźb wywiezienia na roboty do Niemiec.

Dobrze, „Pseudonim Weksler, opowieść o Rudolfie Probście”, to tytuł książki. Laura Barszczewicz, Lidia Zielonka są autorkami. Z pewnością wątek sensacyjny będzie interesujący, to nie ulega wątpliwości. Zbyt wielu zagrożeniom ten człowiek się wymknął, by wspomnienie tych wydarzeń mogło nie wciągać czytelnika. Jeżeli komuś zależy tylko na wyrywku historii, warto sięgnąć po tę pozycję – nikt nie będzie zawiedziony. Dla mnie problem stanowi to, że zarówno pani Laura, jak i pani Lidia, mogłyby zacząć prelekcję słowami Aleksandry Kozeł z „Misia”: „Nie chcę być kontrowersyjna…”. Najciekawszych tematów nie chciały dotykać, nawet przypadkowo.

Potem nadszedł moment, na który czekaliśmy. Bohaterka wieczoru była tylko jedna. DOROTA MASŁOWSKA. Inteligentna, bystra, błyskotliwa, swobodnie poruszająca się między realizmem a groteską. Było o muzyce, o hejcie młodych dziadersów, który wylał się na nią po wydaniu płyty hip-hopowej w tej samej wytwórni co Mata, o miękkim hejcie dziadersów właściwych, dla których Masłowska była za młoda by używać takiego języka podczas debiutu, a za stara, by go używać teraz, czyli 20 lat później. Tak naprawdę jednak chodzi o to, że jest UTALENTOWANĄ KOBIETĄ, za którą panowie nie nadążają, bo przeszkadza brak umiejętności, przesadna chęć narzucenia swojej optyki, bądź zwykła kupa w majtach. Na ogół zaś wszystkiego po trochu. Jak tu żyć, panie premierze, jak żyć i jak rzyć? Takie pasmo ciosów w rozdęte ego nadwiślańskiego samca, najpierw Szymborska, potem Tokarczuk i Masłowska. W każdym razie mam dobre nowiny, „prawdziwi biali Polacy” mogą dokupić pampersów, bo Dorota nadal pisze książki, dramaty i felietony oraz teksty piosenek, komponuje, śpiewa i wygląda na to, że jeśli kiedykolwiek miała kompleks małego miasta i lekkiego seplenienia, to znakomicie sobie z tym poradziła, uważa że ma coś do przekazania, chce to zrobić, więc robi.

Mister D – Społeczeństwo jest niemiłe.

Ciekawostka: Przedstawiciel ambasady się spóźnił i choć to pierwsze gościnie tego dnia były bardziej po linii partyjnej, przybył dopiero na Masłowską. Dziwne, my – lewacy posłuchaliśmy co miały do powiedzenia panie od heroizmu, a przedstawicielowi najlepszego rządu Galaktyki się nie chciało. Oczywiście przy okazji wyszła polska usłużność i włazidupstwo, bo spóźnionemu przedstawicielowi władzy trzymano najlepsze miejsca, bo wicie-rozumicie, bohaterskim Narodem jesteśmy i wcale nie chciwym, bo pańska ręka karmi, karci i nagradza. Okazało się, że władza miała problem z wypowiedzeniem kilku słów prezentacji i może zdawało mi się, ale pan tak jakby nie wiedział, kto tak naprawdę prowadzi tu prelekcję. Słowo Wam daję, nie zająknął się o żadnej z autorek. No i nie wsparł pana prowadzącego wywiad z Masłowską, gdy pani Dorota go lekko porysowała za żart o normalnym, białym, heteroseksualnym człowieku. Drobna, uśmiechnięta autorka z właściwym sobie wdziękiem przyprawiła twardziela o panieński rumieniec. Nikt z sali też nie przybył mu z pomocą.

Jeszcze ciekawiej było dnia następnego, gdy gwiazdą wieczoru była dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska, guru terapii uzależnień, autorka dziesiątek publikacji naukowych i popularnonaukowych, nie tylko o nałogach. Tym razem promowała książkę „Nasz bieg z przeszkodami – o wrażliwości i inności”. Było zatem o lękach wobec obcych, lękach wobec innych oraz ich konsekwencjach, czyli nietolerancji i prześladowaniach. Pani doktor przypomniała „strefy wolne od LGBT”, porównała je (słusznie zresztą) do hitlerowskich lokali „nie dla Polaków”, „nie dla Żydów” Na sali było co najmniej 30 osób, bardziej 50-70. Jest po prostu statystycznie niemożliwe, by w tak dużej grupie nie było ani jednego homofoba, ale tradycyjna kupa w majtach zrobiła swoje. Żaden się nie odważył pyskować: Siła autorytetu, plus niepewność , czy dostanie wsparcie…, jednak było to spotkanie ludzi (a tfu, tfu) czytających książki, chcących posłuchać pani Woydyłło, która jest historyczką sztuki, dziennikarką, (LABOGA!) doktorką psychologii i terapeutką uzależnień. Kobieta, wykształcona, w dodatku na samych jakichś takich kierunkach kolidujących z tzw. „społeczną (chacha) nauką kościoła”. Istniała szansa, że wsparcie dla homofobii będzie nikłe, chociaż….

…Nieśmiało, z bocznego rzędu o głos poprosiła pani przedstawiająca się jako małżonka Nigeryjczyka, więc również ofiara prześladowań. Jednak pomimo bycia ofiarą nie do końca była przekonana, że prześladować nie wolno. Celowo wspomniałem tego Nigeryjczyka, bo pochodzi on z kraju, gdzie mentalne lęki, kompleksy i wynikające z nich prześladowania mniejszości są mniej więcej na tym samym poziomie, co w Polsce. „Mukumba-ska, Polska-Afryka-Afryka-Polska”. Miał rację Skiba, że to w gruncie rzeczy zbliżone mentalnie rejony. Kobieta zapytała: „Gdzie leży w takim razie granica tolerancji, czy ja muszę tolerować wszystko?!” Pani doktor odpowiedziała jej stanowczo i spokojnie: Granica jest tam, gdzie leży zdrowie i życie drugiego człowieka. Jeżeli ktoś chce palić w pokoju, to nie musi pani tego tolerować, bo szkodzi pani zdrowiu! Ale jeżeli ja jestem lesbijką, to jakie ja zagrożenie stanowię dla pani?!

Wiecie, co się dzieje na anonimowym forum internetowym. Demagogiczne teksty w stylu „Tak, a może mam tolerować nekrofilię i pedofilię”. Ale tam jest anonim i można liczyć na wsparcie innych trolli, bądź wesprzeć się samemu pod innym nickiem, a tutaj dupa zbita! PEŁNE GACIE – PO TYM ICH POZNACIE! Nie znalazł się ani jeden „prawdziwy Polak”, ani żadna strefa wolna od LGBT.

To jeszcze nie koniec! Działo się! Zapytałem dr Woydyłło, czy poruszała w książce sprawę ostrych stanów lękowych, wspominając mojego przyjaciela, który podczas ataku paniki wbił w głowę 2 ośmiocentymentrowe gwoździe. Odpowiedziała, że nie, że nie o tym jest ta książka, ale poprosiła by pamiętać, że takie nieadekwatne reakcje zdarzają się na co dzień. Wbicie gwoździa jest drastyczne, ale takie same gwoździe wbijają w swój mózg pijący alkohol, a w płuca osoby palące. W tym momencie po sali przeszedł szmer. Domyślam się, że to „tylko sobie spokojnie palący i nikomu ni wadzący” nie wytrzymali ciśnienia porównania do wbijania gwoździ w głowę. Pani doktor przypomniała natychmiast, że była żoną Osiatyńskiego, który umierał, bo latami regularnie wbijał gwoździe w mózg, płuca i wątrobę, lekarze wytłumaczyli mu gdy umierał, że dwa ostatnie narządy były tak zniszczone, że pracuje tylko 10%, a na przeszczep się nie kwalifikuje, bo go nie przeżyje. Z faktami ciężko dyskutować.

Na zdjęciach Dorota Masłowska, Ewa Woydyłło, wybrane dzieła z IMMA.