071. Zdziwieni 2021.

Ostatni tydzień minął mi pod znakiem intensywnej pracy. W Irlandii nadal trwa lockdown, więc nie wybrzydzam i biorę każde zlecenie, jakie wpadnie w ręce, co z kolei kiepsko przekłada się na moją energię, wracam do domu, zjem coś i walę się spać. Nie znaczy to jednak, że nie dochodzą do mnie wieści z kraju, czytam je, a jakże, czasem zapamiętuję, czasem nie. Korzystajac z chwili wolnego czasu, podzielę się refleksją nad tym, co mi się we łbie utrwaliło. Jako przerywnik, budujemy NOWY ŁAD! Jakie to wszystko jest aktualne!

Wały Jagiellońskie – Do pracy Rodacy.

Być może zauważyliście ostry konflikt w samym centrum medialnego światka podłej zmiany. Najpierw były przeboje z emisją smoleńskiego s-f autorstwa tłustowłosej borsuczycy propagandy, a kilka dni później TVP wstrzymała emisję programu Jana Pospieszalskiego, tego samego, który z tłustowłosą kręcił niby-dokument „Solidarni 2010” do „spontanicznych wypowiedzi” tego czegoś zatrudniając aktorów. Najbardziej twardogłowi wyznawcy sekty smoleńskiej zostali upokorzeni przez władzę, której czopkują nie od dziś, ale najbardziej rozśmieszył mnie pretekst zdjęcia programu szczekającego Janka. Otóż według Jacka Kurskiego „program był nieobiektywny i nie przedstawiał argumentów drugiej strony”, a dotyczył błędów rządu w walce z pandemią.

Lombard – Droga pani z TV.

Dacie wiarę? Janek Pospieszalski nieobiektywny, kto by pomyślał. To nic, że nie trafiłem na program, w którym byłby on obiektywny i nie wiem, czy w ciągu ostatnich 15 lat Jankowi udało się taki program zrobić. Owszem, zdarzało się że ktoś z wyselekcjonowanych gości powiedział coś z czym były muzyk się nie zgadzał, ale wtedy podbiegał z gorliwością czekisty do autora niefortunnej wypowiedzi, by go zakrzyczeć. Oczywiście w czasach podłej zmiany TVP ogranicza publicystykę na żywo, Jankowi to nie przeszkadzało, dopóki sam nie został zdjęty prewencyjnie, niczym w Korei Północnej lub Radiu Maryja. Oj, głupi Jasiu, głupi Jasiu, wpadłeś w ten sam gnój, w którym od kilkunastu lat topiłeś prawdę, bulbulbul…, bulbulbul…

Jacek Kaczmarski – Głupi Jasio.

Tymczasem tlustowłosą wyemitowano z pewnym opóźnieniem, a tam „wstrząsający” materiał. Kopacz pije kawę z rosyjskimi naukowcami pracującymi przy szczątkach ofiar i robi z nimi (z lekarzami, a nie szczątkami) pamiątkowe zdjęcie. Od kwietnia roku 2010 bandycka zdrajczyni Polski, Ewa Stankiewicz fałszywie oskarżała rząd Donalda Tuska o zamordowanie Kaczyńskiego Lecha, który zginął w zwykłym wypadku lotniczym spowodowanym przez debili ze swojej własnej ekipy, robiących burdel w kokpicie lądującego w ciężkich warunkach samolotu. Nie znajdując żadnej przesłanki na potwierdzenie oskarżeń, której jako tako obeznany w prawach fizyki człowiek nie mógłby obalić, ta antypolska zbrodniara posuwała się nawet do tego, że domagała się przywrócenia kary śmierci dla Tuska (ówczesnego premiera). Uważam, że łajdaczki o takim profilu psychologicznym, jak Stankiewicz, pracowały jako strażniczki w obozach koncentracyjnych. I ona pokazuje dzisiaj zdjęcie Kopacz pijącej kawę z takim komentarzem, jakby co najmniej instalowała na nim bombę w tupolewie. W tym samym czasie, gdy ówczesna minister zdrowia pracowała przy wydobyciu i identyfikacji zwłok ofiar katastrofy, śmierdzące tchórze z obozu PiS tak robiły w galoty, że bały się latać samolotem. Toż nawet w drodze do Rzymu na kanonizację Wojtyły tłukli się specjalnym pociągiem, dzielne partyjnioki, a Kaczyński do dziś tak wali w pampers, że od kwietnia 2010, gdy był na psychotropach, nie odwiedził miejsca śmierci brata. Tłustowłosa zaś pokazuje zdjęcie Kopacz pijącej kawę jeszcze w fartuchu roboczym i rękawiczkach. Z ludźmi, którzy odwalają czarną robotę, gdy tchórzliwe PiSiory chowały się pod kołderkę.

Zostawmy dziennikarzy, bo w innym obszarze destrukcji, sądownictwie, inna PiSowska dewiantka, znana jako odkrycie kulinarne prezesa próbuje unieważnić prawo unijne na terenie Polski, co w praktyce uniemożliwi działanie Polski w ramach UE. Tak tylko przypominam opinię prawników, ale przecież narodek raczej posłucha pani Ogórek Magdaleny albo pana Jakimowicza Jarosława, ewentualnie pana Najmana Marcina. Może być, że występującego w towarzystwie Chrystiana Paula.

No dobra, tradycyjnie asertywną wypowiedź w temacie Polski mamy za sobą, a teraz niespodzianki atmosferyczne Irlandii. Zrobiło się u nas tak słonecznie, że wraz ze Świechną aż przebieraliśmy nóżkami, żeby wyrwać się w teren. Mając na uwadze, że nie mogę zbytnio szaleć, by zdążyć wypocząć przed pracą, wybieraliśmy raczej spokojne trasy. W sobotę była to wycieczka wokół terenu bitwy nad rzeką Boyne: solidny, kilkukilometrowy spacer wzdłuż rzeki i z powrotem. Było naprawdę cudownie. Drzewa już porządnie się zazieleniły, bez liści pozostały tylko większe gatunki z dębami na czele, ptaki wydzierały się wniebogłosy wyśpiewując pieśni godowe, a takiej ilości psów wyprowadzających właścicieli na spacer chyba w życiu nie widzieliśmy jednocześnie.

Podnieceni sobotnią wycieczką szybko zorganizowaliśmy plan na niedzielę, Świechna zagadnęła naszą przyjaciółkę i okazało się, że jest chętna. Tym razem była to trasa przez najbardziej na wschód wysunięty wierzchołek południowo-zachodniego grzbietu gór Cooley, znana jako Annaloughan Loop. W zeszłym roku przez kilka dni szalał tu ogień i większa część spalonego lasu została już uprzątnięta, odsłaniając stok wzniesienia oraz zwiększając widoczność. Dzięki temu cały czas towarzyszyła nam panorama zatoki Dundalk, a w drodze powrotnej, północno-wschodniego grzbietu Cooley, na którym byliśmy w dniu św. Patryka. Przyroda na spalonej ziemi zaczyna się dopiero odradzać, żałując lasu zgadywaliśmy na głos, co mogło spowodować pożar, żadne z nas nie miało oficjalnych wiadomości. Mimo tego smutnego świadectwa zeszłorocznej tragedii, wycieczka była udana, pogoda dopisała, ja w duchu się cieszyłem, że zdecydowaliśmy się wyjść w góry, bo miejscowości nadmorskie były zatłoczone do niemożliwości, takie tłumy nie są ani przyjemne, ani zdrowe (pamiętamy o pandemii, pamiętamy). To był męczący, ale bardzo satysfakcjonujący tydzień. Jak to dobrze, że Świechna lubi wypoczywać w podobny sposób, co ja. Poszczęściło się nam.

070. Nie zabijaj, nie kradnij.

Uwaga, uwaga! Wczoraj po południu dałem płaskoziemcom kolejny dowód, że nie myślę samodzielnie i przyjąłem szczepionkę, która (o zgrozo!) zamiast mnie zabić na tysiąc sposobów, poprawiła mi humor. Wypróbowałem już chip ze szczepionki, waląc się dłonią w potylicę i robiąc print screeny okolicy, gdy już mi płaskoziemcy wyjaśnią, jak je teraz wydrukować, natychmiast się z Wami podzielę. Z drugiej strony, czego się można było po mnie spodziewać, skoro raka leczyłem chemioterapią i operacjami, zamiast wodą z Lourdes, modlitwą i wsuwaną pod naskórek cieciorką, chyba oczywiste więc było, że gdy tylko zadzwoni do mnie lekarz z informacją, że została mu jedna dawka szczepionki i musi ją wykorzystać, by się nie zmarnowała, od razu się zgodzę i będę mieć sprawę z głowy. Druga dawka za miesiąc! Zbiegiem okoliczności, tego samego dnia zaszczepili się tym samym preparatem moi teściowie i dobrze jest.

Próbuję wskazać teściom opiewany w szantach port Greenore.

W Wielki Piątek w Lublinie miało miejsce wydarzenie które wobec pilniejszych problemów, nie było nadmiernie omawiane, ot…, każdy kto miał ochotę wrzucił kamyczek do ogródka, ale obyło się bez większej zadymy medialnej. „Koncert jak koncert” chciałoby się powiedzieć, ale wiadomo, że jeżeli czemuś patronuje TVP Kurwizja, to chodzi o efekt propagandowy, a w tym wypadku także o kij i marchewkę dla artystów. Wystarczy pobieżnie się orientować w sytuacji, by wiedzieć, że środowisko artystyczne raczej bojkotuje media publiczne, a gdy ktoś się wyłamuje, zyskuje status podobny artystom występującym dla TVP w stanie wojennym. Jest jednak pandemia i albo wystąpisz dla TVP, albo nigdzie (z wyjątkiem sieci, ale wiemy, że nie każdy odbiorca porusza się w niej biegle). I ten właśnie aspekt koncertu był najczęściej omawiany na różnych forach publicznych. Moją uwagę przykuło co innego: Koncert wypełniony był utworami z repertuaru m.in. Dawida Podsiadły, Hey, Republiki, Chłopców z Placu Broni, ale wykonywanymi przez zupełnie innych artystów. Kilka słów na ten temat.

Justyna Steczkowska – Moja krew (Republika cover).

Jak pewnie zauważyliście, liderzy Republiki i Chłopców z Placu Broni nie żyją. O ile Bogdana Łyszkiewicza potrafiłbym sobie wyobrazić w koncercie wielkopiątkowym (pod koniec życia stał się bardzo religijny), o tyle do Grzegorza Ciechowskiego taka szopka mi niespecjalnie pasuje, ale reakcji żadnego z tych artystow nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Za to zarówno Dawid Podsiadło, jak i Katarzyna Nosowska (Hey) są, eufemistycznie mówiąc, niechętni współpracy z TVP Kurwizja. Jestem przekonany, że od strony praw autorskich wszystko zostało dograne (inaczej już by było o tym głośno), jednak mam poczucie, że TVP powinna poszukać innej twórczości. Dlaczego nie Bayer Full albo Akcent? Chyba nie chcecie powiedzieć, że „Majteczki w kropeczki” artysty tak wspierającego najlepszy z możliwych rządów mogłyby naruszać powagę koncertu wielkanocnego, nie mówiąc już o dziełach współczesnego prawie-Pendereckiego, prawie-Lutosławskiego z Podlasia, on nie naruszał nawet powagi Opery Podlaskiej w Białymstoku, ani Teatru Wielkiego w Łodzi. Dlaczego sięgnęliście po repertuar „niepewny ideowo”, na Jowisza pytam się?! „Moja krew” jest niemal tak wielkopiątkowa, jak „Żywot Briana”, znaczy się widać pewne odniesienia, ale czy o to chodziło ewangelistom….???

Acid Drinkers – Menel Song (Always look on the bright side of life)

Dziesiątego kwietnia minęła 17-ta rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego, prezes TVP Kurwizja, Jacek Kurski, lubił podkreślać swą przyjaźń z bardem, nawet wykonywał publicznie jego piosenki na potrzeby swojej kampanii wyborczej. Problem z tamtymi wykonaniami polegał na tym, że utwory Kaczmarskiego biły w komunistyczny system wartości, jakim dziś posługuje się PiS. Nie są po linii partyjnej, więc bezpieczniej do nich nie wracać. Dziś przyjaciel jakoś „zapomina” o rocznicy, z nakazu partyjnego ma co innego do świętowania. Tak mi się przypomniało, bo w końcu to jeden i ten sam człowiek wybiera repertuar, choć sam niczego nie stworzył. Wiem, wiem…, to niby takie mało ważne, drobne świństewko, użyć dla celu politycznej szopki utwory stworzone przez kogoś o zupełnie innych poglądach, ale chodzi też o liczbę tych drobnych wredot. Przykład: Choć mieszkam w Irlandii, pozostawiłem w użyciu mój polski numer (obok irlandzkiego). I na ten polski, regularnie jakieś 2 razy w tygodniu dzwoni do mnie kolejna firma, która kupiła go od złodzieja numerów. W Polsce na porządku dziennym są firmy kradnące dane personalne i sprzedające je firmom chcącym coś reklamować – i nikt z tym nic nie robi. Niby drobny przekręcik, pikuś w porównaniu do republiki obajtkowej, ale upierdliwy i niespotykany w cywilizowanych krajach. W Irlandii nie dostaję żadnych reklam na telefon, nie dzwonią do mnie żadne agencje promocyjne z wyjątkiem ofert od firm, z którymi mam podpisaną umowę. Da się? Da się! Tylko w Polsce nadal panuje kultura gównianego złodziejstwa, Europa już to przepracowała.

I tak mi się jakoś sarkastycznie i groteskowo zrobiło, że chyba tak tę notkę zostawię, przynajmniej w części wydarzeń politycznych, a opowiem o pewnej znajomości.

Jak wielokrotnie wspominałem, mamy przemiłych sąsiadów, którzy przy okazji zadziwiają nas swoimi umiejętnościami. Mamy Thomasa – olbrzymiego siłacza, który pływał na kutrach, a dziś na emeryturze zdumiewa nadal siłą do pracy i odpornością na warunki atmosferyczne, mamy małżeństwo miłośników motoryzacji, zmieniających samochody częściej, niż buty lub rękawiczki, mamy też Anne i Michaela, ludzi teatru, których poczynania zawodowe spacyfikował lockdown. Jeszcze w sierpniu gościliśmy u tych ostatnich na garden party i wyglądali na zdrowych i zadowolonych. Minęło 8 miesięcy, a Michael wygląda, niczym bezdomny narkoman. Zniszczona skóra, przygarbiona i roztrzęsiona sylwetka, „traperskie” ubranie. Jakby zupełnie przestał dbać o siebie. Jest poważnie chory, a mocne zaplecze jego problemów zdrowotnych stanowią regularnie opróżniane butelki. Z niejakim przerażeniem uświadamiamy sobie w dyskusjach ze Świechną, że właściwie za każdym razem, gdy go widujemy, niesie butelki puste, bądź pełne. Przychodzi mi teraz do głowy myśl, że zostało mu niewiele czasu na zmianę. Gdy człowiek jest młody, może się intoksykować latami, nim zauważy fatalne skutki zdrowotne. W przypadku osób w moim wieku, takie pójście po całości może się skończyć zejściem w przeciągu kilku – kilkunastu miesięcy. Ostatnie słowa, które usłyszał ode mnie mój towarzysz szaleństw młodości brzmiały: Jeżeli nie pójdziesz na odwyk już teraz, to niedługo przestaniesz mieć wpływ na cokolwiek. Albo nie będziesz mógł wstać z łóżka, albo wysiądzie ci głowa i zamkną cię w psychiatryku. Półtora miesiąca później już nie żył. W przypadku Michaela, nawet nie znam go na tyle, by był sens się do niego zwracać w ten sposób. Nie lubię poczucia bezsilności.

Z bezsilnością wiąże się trzeci i ostatni wątek dzisiejszej notki. Śmierć to śmierć, ale gdy przydarzy się siedemnastolatce, obdarzamy ją chętnie pejoratywnymi określeniami takimi jak „głupia”, czy „niepotrzebna”. Właśnie czytałem o takim przypadku. Młodzież zrobiła sobie ognisko, a jedna z uczestniczek źle się poczuła (możliwe, że po alkoholu), przysnęła, potem płakała i chciała wracać do domu, po czym udała się w jego kierunku. Znaleziono ją martwą, a spekulacjami wobec przyczyn śmierci zajęły się już tabloidy, zawsze chętne do babrania się w cudzym bólu. Mnie zainteresowało coś innego. Opublikowano (prawdopodobnie bez zgody rodziny, bo z rozpikselowaną twarzą) zdjęcie ofiary w mundurze Orląt Z.S. „Strzelec” z Rzeszowa, więc rzuciłem okiem na ich stronę. A tam treść przyrzeczenia.

Wstępując w szeregi Orląt Związku Strzeleckiego „Strzelec” przyrzekam: Postępować stale według prawa orlęcego (WTF?!), aby stać się godnymi tych orląt, które przelaną swą krwią serdeczną wskazały nam jak kochać ziemię ojczystą. Jak żyć dla niej i umierać. Tak nam dopomóż Bóg.

Kolejna banda sfrustrowanych łajdaków chce zarabiać przerabianiem młodych na mięso armatnie. Z ciekawości? Jak to się umiera dla Polski? Dziewczyna właśnie straciła życie, jak to powiązać z dobrem kraju? Od chwili śmierci nie zrobi dla niego już niczego, ale pieprzyć tzw. ojczyznę, skoro dziewczyna nie zrobi też niczego dla siebie, nie przeżyje żadnej dobrej chwili, nie zrealizuje żadnych marzeń, ani drobnych, ani wielkich. Robię się zły!

069. Kwiecień – plecień.

120 km od naszej wsi, półtorej godziny drogi samochodem wybuchły poważne zamieszki z udziałem setek wandali nie wahających się użyć koktajli Mołotowa. Mowa o Belfaście, dla którego wiek XX był bolesną lekcją poglądową w temacie nienawiści, zdawać by się mogło, że odrobioną. Próbowałem się telefonicznie skontaktować z koleżanką mieszkającą niemal w epicentrum zamieszek (dosłownie kilka przecznic dalej), lecz jak się później okazało, zawsze dzwoniłem, gdy prowadziła samochód i nie mogła rozmawiać. W końcu się udało. Po pierwsze, na szczęście śmierć księcia Filipa zatrzymała burdy. Po drugie, także na szczęście, zadymy potępia zdecydowana większość mieszkańców i jeżeli już trzymają oni kciuki za którąś ze stron, to jest nią policja pacyfikująca zwaśnione grupy, czyli jest nadzieja na szcześliwe rozwiązanie.

Kazik – Kochajcie dzieci swoje.

Nieco przy okazji taka historyjka: Mam w Polsce kilkoro homoseksualnych znajomych, między innymi kolegę, który jest nauczycielem w szkole, a prywatnie partnerem pracownika IPN. Ma wiekowych i potrzebujących wsparcia rodziców, którzy nigdy nie będą mogli liczyć na jego opiekę, gdyż ich konserwatywne poglądy połączone z patologiczną religijnością nie dają mu podstaw do wiary, że byliby skłonni zaakceptować jego związek. Z tego samego regionu Polski pochodzi wspomniana w pierwszym akapicie koleżanka z Belfastu. Ona również jest homoseksualna. Nie pytałem się jej, czy rodzice akceptują ten związek, ale z całą pewnością mieszkańcy jej miasteczka są dalecy od tolerancji, pod żadnym pozorem nie chce tam wracać. Dziewczyna jest architektem, więc gdyby tylko mieszkała w Polsce, swoją pracą dawałaby większe wpływy do budżetu, niż przeciętny Polak. Jednak z powodu homofobii grasującej w grajdole nadwiślańskim, jej praca wzbogaca inny kraj, niebiedny przecież, bo Polska nie jest nawet w pobliżu dochodów Wielkiej Brytanii. Mało tego, moja koleżanka opiekuje się wiekowymi rodzicami swojej partnerki, oczywiście wspólnie z nią. Obie robią to chętnie, ponieważ są przez nich akceptowane.

Mam nadzieję, że ten dość prosty i przejrzysty przykład stosunków międzyludzkich naświetlił łoptologicznie kwestię skutków homofobii. Zarówno największy polski związek wyznaniowy, jak i konserwatywna część społeczeństwa pozbawia w ten sposób ludzi starszych opieki, a państwo traci bezpowrotnie potencjalne wpływy z podatków uciekających przed prześladowaniami rodaków decydujących się na emigrację. To bardzo prosta konsekwencja.

Zmieniając temat: Trochę się przybrudził i popękał pomnik smoleński, nieprawdaż? Myślę, że Kaczyński najchętniej by wykreślił z kalendarza dziesiąty dzień każdego miesiąca, przypominający o jego nekrofilii politycznej i zdradzieckiej roli Macierewicza. Przyjrzyjcie się dokładnie zamieszczonym tu obrazkom. To od początku była łajdacka groteska, ale teraz, to tam jeszcze tylko trzeba nasrać.

Natknąłem się w sieci na dość przerażające porównanie. Słyszeliście, że we wrześniu 1939 roku w wyniku działań wojennych ginęło średnio 2 tysiące Polaków dziennie. Kilka dni temu koronawirus zgładził w Polsce jednego dnia prawie tysiąc Rodaków. Teoretyczny prezydent Duda stwierdził, że sytuacja wygląda lepiej, niż się spodziewano. Z ciekawości…, to ile ofiar się spodziewano? Tyle co we wrześniu 1939, a może więcej? W rekordowym dniu zginęło dziesięć tupolewów chorych, dziś osiem. Mam bić brawo?

068. Melancholia, szczęście, spokój, czyli pięćdziesiątka.

Zatem jest, nadszedł dzień pięćdziesiątki. Zastał mnie niewiele sobie robiącego z wagi daty, właściwie ignorującego przesłanie z niej płynące, jeżeli w ogóle takowe istnieje. Jak co dzień spaceruję ze Świechną, razem jemy, razem oglądamy filmy, później o nich rozmawiamy, a jeszcze później czytamy siedząc obok siebie różne książki i dzielimy się spostrzeżeniami. Nic nas nie goni, nie mamy zaległości do nadrobienia, każdy dzień wydaje się być spokojny, choć koniec końców każdą dobę mamy szczelnie wypełnioną i nuda nas z pewnością nie zżera.

Piotr Bukartyk – Tylko o nas. Ależ ten muzyk i poeta musiał narozrabiać – nie sądzicie 😉

Niedzielny seans „Purpurowej róży z Kairu” wprowadził mnie w melancholijny nastrój, a wszystko przez bardzo plastycznie grającą Mię Farrow. Zanim powiedziała słowo, wiedziałem jaka jest sytuacja, a że pierwsze pół godziny filmu, to ona siedząca w kinie, ona uciekająca od rzeczywistości w filmową fikcję i inny świat, ona reagująca tak, jakby to co na ekranie, działo się tu i teraz obok niej i ona była częścią zmyślonego świata, tak go pragnęła, tak chciała uciec od podłej rzeczywistości kryzysu oraz męża – przegranego pijaka, hazardzisty i sadysty, więc czułem całym sobą tą jej ucieczkę w nierealny obraz. Gdy ja poznawałem kino, ludzie już tak nie reagowali, oba puławskie kina w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wypełniali ludzie nieźle wykształceni, znający różnicę między filmem a rzeczywistością, osoby które nawet gdyby się wzruszały, to niechętnie pozwoliłyby sobie na okazanie uczuć, pilnowały się. Ale znałem jedno kino, zupełnie jak od Woody Allena, kino z małego miasta, wypełniane przez dziewczęta i chłopców z patologicznych rodzin, oglądających jeden film po dwadzieścia razy, śmiejących się, krzyczących, żywo komentujących akcję. Nie mam pojęcia skąd brali na bilety, bo ich wiecznie pijani rodzice i kochankowie rodziców nie byli w stanie im zapewnić nawet regularnych posiłków, ani czystych ubrań.

Siedzę więc i gdy tylko moja głowa nie jest zajęta niczym bieżącym, widzę dziecięce twarze rozstrzelanych kilkanaście lat później w gangsterskich porachunkach Małego Adasia i Mielonego, dzieciaków wychowujących się w takiej patoli, że częściej byli bici, niż karmieni. I trzecia twarz, Pawła P. wywodzącego się z podobnej rodziny, najbardziej znanego złodziejaszka w okolicy, który taki znalazł sposób na głód, ale nie wiem czy dziś żyje, bo popadł w alkoholizm, a to już wiek, w którym wódka topi uzależnionych masowo. Widzę małe, pełne ludzi kino, lecz rozpoznaję tylko te trzy twarze, chłopców którzy chcieli być rycerzami Jedi lub wychowankami Shaolin, Indianą Jonesem, Brucem Lee, kimkolwiek, kogo już nie da się pobić, kto jest się w stanie ocalić, chcieli zmienić się z ofiar w obrońców swego rodzeństwa, kuzynostwa, koleżanek i kolegów. Potem nadeszła dorosłość, kino zamknięto, lecz oni pewnie i tak by już z niego nie korzystali. Ulica pozbawiła ich złudzeń, nie wierzyli już w nic oprócz tego, co można zdobyć tu i teraz.

Tom Waits – In The Neighborhood.

Męczą mnie te myśli, bo z bezsilności chce mi się płakać, a mnie z kolei taki stan życie nauczyło przerabiać na złość, więc klnę na komunę, która co prawda dawała szansę edukacji, ale nie pokazywała jej celu, bo przecież nie matura, a chęć szczera…., więc nagradzane było cwaniactwo, a nie wiedza. Biorę się więc za książkę, na tapecie „Morfina” Twardocha, który jedzie po całości i burzy jeden mit Polski międzywojnia za drugim. Panowie, mieszczanie, wojsko i jego oficerowie, chłopstwo, patologicznie cnotliwe mężatki leżące nieruchomo na wznak podczas stosunku z mężem i rozwiązłe dziwki robiące wszystkie numery świata okraszone niewyobrażalną ilością ciężkiej do przełknięcia perwersji, wszystko się miesza w alkoholowo-opiatyczny koktajl, z którego wynurza się społeczeństwo niezdolne nie tylko do obrony przed zorganizowanym wrogiem w mundurach Wehrmachtu i SS, ale też przed własną, polską-żydowsko-ukraińską tkanką narodową. Nie odpuszcza nikomu.

KNŻ – Legenda ludowa.

Zamykam książkę i łapię kontakt z rzeczywistością. Jest spokojnie, Świechna czyta wywiad rzekę z Bartoszewskim, kot Ryszard towarzyszy nam, jeśli tylko kocie obowiązki nie wyganiają go na obchód terenu. Jest dobrze. Spokój, uśmiech, wymieniami się wrażeniami z naszych lektur. Jeżeli pogoda pozwoli, wyjdziemy na spacer. My – trzymając się za ręce, Rysio krocząc dostojnie kilka metrów za nami, obserwując z nastroszonymi uszami podejrzane zarośla i podbiegając do nas, gdy uzna, że odległość między nami staje się niebezpiecznie duża. Dopadnie nas unosząc dumnie ugon, niczym proporzec. Obejdziemy osiedle, kot otrzyma coś dobrego do swej miski, a my udamy się gdzieś dalej, na którąś z naszych plaż, może na „głowę”. Jeśli będzie za zimno, zadowolimy się wyjazdem po zakupy. Trzeba dokupić świeży chleb i trochę łakoci przy okazji.

Biegnie siedemnasty rok, odkąd zamieszkałem w Irlandii, kraju gdzie pracodawca zwraca się do mnie jak do partnera w biznesie, a nie jak kapral do szeregowca w zasadniczej służbie wojskowej (to drugie było w opuszczanej przeze mnie Polsce bardzo modne). Sąsiedzi z uśmiechem witają mnie jak co dzień, rozmawiają o bieżących radościach, a ich uprzejmość oznacza to, że tak są wychowani, a nie, jak to często wyobrażają sobie moi podejrzliwi rodacy, że coś knują. Wiele zawdzięczam temu społeczeństwu. To tutejsi lekarze uratowali mi życie wyciągając z rozległego, zbyt późno wykrytego nowotworu, poddając skomplikowanym operacjom i dopiero przybyłym zza oceanu chemioterapiom, które przyjmowałem jako jeden z pierwszych pacjentów w Irlandii. Biję każdy zakład, że w kraju rodzinnym już bym nie żył, łatwo by było na mnie zaoszczędzić, bo guz wielkości pięści na kręgosłupie już rozwalał mi kości, wystarczyłoby wyznaczyć termin leczenia na kilka tygodni później, Polska uznałaby to za normę, przeznaczenie, wypadek losowy. Co ciekawe, tutaj (w Irlandii) nikt nie uznawał, że mi robi jakąś wielką łaskę: Płaciłem uczciwie ubezpieczenie, właściwie ściągał je bez mojego udziału urząd skarbowy, więc przysługiwała mi pomoc, a nie (jak to w Polsce bywa praktykowane) sugestia, że na NFZ to trzeba czekać 5 lat, ale za to prywatnie to może by się coś dało zrobić. Gdy sobie pomyślę, że w Polsce do tej pory uznaje się odwlekanie leczenia za normę, że bez znajomości jest kiepsko z ruszeniem jakichkolwiek terapii, od razu się denerwuję. To, że dzisiaj, podczas pandemii w Polsce wożą ludzi w karetkach od Annasza do Kajfasza, czekając na śmierć któregoś z pacjentów, a w Irlandii każdy kto się zgłasza do szpitala, ma zapewniony dostęp do pomocy, jest wynikiem tej właśnie „normy”. W Polsce biedni zawsze byli zrezygnowani i uważali, że po prostu tak ma być, a cwaniaczkowie byli przekonani, że sobie coś „załatwią”, a dziś, gdy setki cwaniaczków chcą „załatwić” coś od zaraz, wszystko się korkuje i gnije. Bo się nie chciało służby zdrowia zreformować, skorzystać z doświadczeń Zachodu, bo ważniejsze było wyborcze „pińcet” i ci, którym się „po prostu należało”.

Piotr Bukartyk – Nawet mam już ten dom.

Zatem żyję, obchodzę pięćdziesiątkę, podczas gdy kilka osób, które 13 lat temu były święcie przekonane o tym, że wkrótce wezmą udział w moim pogrzebie, wącha już kwiatki od spodu. To nie przypadek, a możliwość udzielenia pomocy przez lekarzy i chęć przyjęcia tej pomocy przeze mnie, przestrzeganie ich zaleceń, a wyrzucenie do śmieci wszelkich lękowych teorii spiskowych. W międzyczasie, będąc czarną owcą rodziny obserwowałem, jak familijne „wzory nauki i pracy” pakują się w coraz większe tarapaty, podczas gdy ja coraz pewniej, swobodniej i weselej poruszałem się po moim świecie. 26-go maja miną 4 lata, odkąd poznałem moją Żonę. Pracujemy, chodzimy po górach i wybrzeżu, zwiedzamy ciekawe miejsca, rozmawiamy, a wszystko w systemie „razem, blisko, ciepło i z uśmiechem”. Około godziny 21-ej czasu Greenwich ukończę pięćdziesiątkę. Znacie zapewne te podsumowania, co zrobiłem, co przegapiłem i odwieczne pytanie „czy gdybym mógł cofnąć czas, to co bym zmienił”. Odpowiedź brzmi: NIE ZMIENIŁBYM NICZEGO. Nie, nie dlatego, że jestem tak dumny z wszystkiego, co do tej pory robiłem. Absolutnie NIE DLATEGO. W moim życiu popełniłem wiele niepotrzebnych błędów, których powtórzenie odradzałbym każdemu młodemu człowiekowi. Są rzeczy, za które jest mi przykro, są takie, których się wstydzę. Wiem z całą pewnością, że nie warto przez to przechodzić, skoro można uczyć się na cudzych błędach. Miałem to szczęście, że na swoją miarę, na swoje możliwości uczyłem się na błędach swoich, a także od pewnego momentu nabrałem umiejętności uczenia się na błędach cudzych. Okazało się, że to wystarczyło mi do tego, by poczuć się szczęśliwym przy mojej Świechnie. I to Ona jest głównym powodem, dla którego bym nie chciał niczego w moim życiu zmieniać. Bałbym się, że nie popełniając niektórych błędów młodości, nie mógłbym spotkać mojej dzisiejszej Żony. Wolałbym przejść jeszcze raz przez to, co przechodziłem, byle móc z Nią być. Poza tym, mam obawy, że gdybym nie spieprzył w młodości tego, co spieprzyłem, mógłbym być dziś tak zarozumiały, że zniszczyłbym życie sobie i być może komuś jeszcze. Pycha to fatalna cecha, która prowadzi do marnego końca zwanego samotnością i zgorzknieniem. Nie zaśpiewam, jak Edith Piaf „NIE ŻAŁUJĘ NICZEGO”, bo to nie jest prawda, wielu rzeczy żałuję, nie chciałbym ich powtarzać. Kocham to życie, które mam i nie chcę prowadzić innego, otaczam się ludźmi, z którymi chcę się widywać, żyję z kobietą, z którą chcę żyć. Wkrótce skończę pięćdziesiąty rok życia, zamierzam żyć, cieszyć się tym co mam, zachwycać się wszystkimi moimi odkryciami i chcę to robić z moją Świechną.