072. Nie komplikuj.

Dziwny to czas, gdy jakby jeszcze mniej zależy od jednostki. W Irlandii zazwyczaj dobrze jest konsultować plany z pogodą, dużo bardziej kapryśną niż w Polsce, a od ponad roku doszły do tego pandemiczne zarządzenia. W związku z tym, jeżeli trafia się przyjazna aura, robimy jakąś małą wyprawę, ewentualnie pracujemy w ogródku. A skoro znieśli nam trochę ograniczeń, zrobiliśmy sobie wypad do Narodowego Muzeum Irlandii. Wybraliśmy oddział sztuki użytkowej i historii, gdzie mogliśmy podziwiać wyposażenia domów i stroje z różnych epok, a także mieliśmy przegląd irlandzkich militariów. Na szczęście, tych ostatnich nie było zbyt wiele (ze względu na irlandzką historię zniewolenia przez Brytyjczyków), bo moja fascynacja uzbrojeniem wygasła z chwilą uświadomienia sobie, że wymyślono je po to, by coś zniszczyć, najchętniej ludzkie życie, bądź coś, co jemu służy.

Zaskoczyła mnie niewielka liczba zwiedzających. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie tłumy na Grafton Street, Stephens Green i w okolicach, sądziłem bowiem naiwnie, że skoro jedno z ważniejszych irlandzkich muzeów (na ogół wypełnionych zwiedzającymi) świeci pustkami, to znaczy, że ludzie nadal są ostrożni i niechętnie opuszczają domy. Otóż gówno prawda: Ulice handlowe są zatłoczone, niczym w przedświątecznej gorączce zakupów. Mało tego. Ktoś nieostrożnie wydał rozporządzenie zezwalające knajpom na sprzedaż piwa na wynos (konsumpcja wewnątrz lokalu nadal jest zabroniona), na które towarzystwo rzuciło się niczym bakterie fekalne na niestrawione resztki pokarmu. Efekty tej decyzji są takie, że centrum zamieniło się w jedną wielką szczalnię, bo skoro knajpy są zamknięte, to również toalety, a mało jest produktów tak moczopędnych jak piwo. Drugim skutkiem jest przeobrażenie tego rejonu w syntetyczny śmietnik, bo nagle każdy konsument miast pić ze szklanki, którą później umyje obsługa, pije z plastikowego kubełka. Na razie służby oczyszczania miasta sobie z tym radzą, ale jak tak dalej pójdzie, to obok covidu będziemy mieć epidemię cholery, czerwonki, tyfusu, bądź innego ustrojstwa pochodzenia fekalnego, ewentualnie odpadowego.

Dzięki zniesieniu restrykcji dotyczących odwiedzin, mogliśmy wreszcie spotkać znajomych od naszego prywatnego dyskusyjnego klubu filmowego. Mimo, że w planach mieliśmy mały seans, tak się rozgadaliśmy, że nie starczyło nam na to czasu, po kilku dniach mieliśmy zresztą powtórkę z rozrywki – znów nie starczyło czasu na film, za to poruszone zostało ciekawe zagadnienie. Żona moja własna i kochana zwróciła uwagę na to, że nie zawsze się uśmiechałem, że na zdjęciach sprzed 12 lat jestem poważny. Gospodyni domu podchwyciła ten temat pytając, czym to można wytłumaczyć, a ja podrzucam ten problem do Waszych przemyśleń.

Moja hipoteza brzmi: „Polska, to kraj, w którym ludzie sami sobie narzucają stres, mają kłopot z konstruktywnymi formami relaksu, raczej wybierają używki i magiczne myślenie, dające chwilową ulgę. Wiecznie się spieszą, chcą jak najwięcej spraw kontrolować, nie zważając na to, że przekraczają swoje kompetencje, starają się też odgadywać i spełniać oczekiwania innych, bo przekraczanie granic działa w obie strony. Stają się nieufni i podejrzliwi. Homo sovieticus, mówiąc w skrócie. Wyrastając w takich warunkach trudno nie przesiąknąć tymi zwyczajami, a proces oczyszczenia się z tej klątwy jest stopniowy i długotrwały, ale mimo trudności, zmiany są możliwe”. Ciekaw jestem Waszych hipotez.

Takie to myśli tłukły mi się po głowie, gdy natknąłem się na kolejny z filmików braci Sekielskich, mianowicie „Wstań rano, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie”. Tytuł jest cytatem z Wiktora Osiatyńskiego, zachętą do tego, by zajmować się tym, czego potrzebujemy, żeby nie tworzyć sobie samym problemów. Filmik zamieszczam tutaj, to wart obejrzenia wywiad z Krzysztofem Dowgirdem, ale nie pułkownikiem, bohaterem serialu „Czarne chmury”, a alkoholikiem, niepijącym od ponad 30 lat i dzielącym się swoim doświadczeniem z tymi, którzy tego chcą.

Sekielski o nałogach – Wstań rano, zrób przedziałek i odpierdol się od siebie!

„NIE KOMPLIKUJ”, to inny sposób wyrażenia tego samego, co niesie tytuł wywiadu, zresztą to żadna nowość, już japońscy samurajowie uczyli o dążeniu do celu najprostszą drogą. To wniosek ze słynnej historii Wiktora Osiatyńskiego o jego bolącej nodze. Działo się to w USA, lekarz poinformował pana Wiktora, że daje mu zwolnienie z pracy i receptę na pigułki, które ma brać regularnie, oprócz tego ma nie chodzić, ułożyć nogę wysoko, relaksować się, a wieczorem robić okład termoforem. Osiatyński spytał, co mu jest, a lekarz powtórzył zalecenia i poprosił by wyszedł, bo marnuje czas, a w kolejce czekają pacjenci. Polska dusza Wiktora oburzyła się i załamała, pochlipując z cicha, że znikąd pomocy. Jednak wobec bólu, pacjent wykupił prochy, poszedł na zwolnienie, leżał z nogą w górze, załatwił sobie wózek do poruszania po domu, a wieczorem robił ciepły okład. Po kilku dniach problem minął, a on miał już nigdy się nie dowiedzieć, co dolegało nodze. Ja do tej historii dorzuciłbym kilka myśli: Pragnienie kontroli, o którym wspomniałem wcześniej, sprawia że alkoholik próbuje dociec przyczyn choroby, zamiast po prostu przestrzegać zaleceń. Jest to jednak dużo bardziej uniwersalny problem, niż nam się wszystkim wydaje, nie tylko alkoholicy się z nim zmagają. Jakże chętnie Polacy zamiast robić to, co prowadzi ich do dobrostanu (uczyć się, rozwijać i uczciwie robić swoje), cały wysiłek skupiają na szukaniu przyczyn, którymi się oczywiście szybko znajdują, na przykład „Niemce, Ruskie, Żydy i Pedały”, a czasem to jeszcze Woland, no i jak raz zapominają przez to zmienić bielizny, umyć zębów i zająć się sobą. Wbrew pozorom, wywiad nie dotyczy spraw przykrych, jest bardzo optymistyczny. Krzysztof Dowgird przypomniał na przykład o bardzo ważnej rzeczy związanej z dbaniem o siebie: Rzekł o spełnianiu marzeń i opowiedział historię o tym, jak kolega spytał się go, czy ma takowe. Słowo do słowa okazało się, że może wyjazd na narty w Alpach, ale jest brak kasy i tysiąc innych przeszkód, na co kolega odrzekł, że w takim razie powinien zaoszczędzić pieniądze, jako punkt programu na życie. Po roku Krzysztof stał w pełnym ekwipunku na śniegu, na wysokości 2200 mnpm i ze łzami w oczach szykował się do zjazdu. „Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku” – ile razy to zdanie bezmyślnie powtarzaliśmy, zamiast z niego skorzystać?!

Skoro już mowa o korzystaniu, w piątek minął tydzień, gdy przyjąłem drugą dawkę szczepionki Pfizera i już cieszę się na wspólne podróże z żoną, bo i ona wreszcie mogła się zapisać. Póki co, ograniczamy się do Irlandii, ale i tu mamy kilka podróżniczych marzeń. Oczywiście znam sporo osób, które ani nie chcą się szczepić, ani nie zamierzają podróżować, bo „WYJĄTKOWO” przed NIMI – BIEDNYMI piętrzą się zagrożenia, jakich świat nie widział. To jednak ich problem, chyba zbyt jestem zajęty swoim życiem i spełnianiem swoich marzeń, a siedząca obok Świechna jest jednym z nich.

070. Nie zabijaj, nie kradnij.

Uwaga, uwaga! Wczoraj po południu dałem płaskoziemcom kolejny dowód, że nie myślę samodzielnie i przyjąłem szczepionkę, która (o zgrozo!) zamiast mnie zabić na tysiąc sposobów, poprawiła mi humor. Wypróbowałem już chip ze szczepionki, waląc się dłonią w potylicę i robiąc print screeny okolicy, gdy już mi płaskoziemcy wyjaśnią, jak je teraz wydrukować, natychmiast się z Wami podzielę. Z drugiej strony, czego się można było po mnie spodziewać, skoro raka leczyłem chemioterapią i operacjami, zamiast wodą z Lourdes, modlitwą i wsuwaną pod naskórek cieciorką, chyba oczywiste więc było, że gdy tylko zadzwoni do mnie lekarz z informacją, że została mu jedna dawka szczepionki i musi ją wykorzystać, by się nie zmarnowała, od razu się zgodzę i będę mieć sprawę z głowy. Druga dawka za miesiąc! Zbiegiem okoliczności, tego samego dnia zaszczepili się tym samym preparatem moi teściowie i dobrze jest.

Próbuję wskazać teściom opiewany w szantach port Greenore.

W Wielki Piątek w Lublinie miało miejsce wydarzenie które wobec pilniejszych problemów, nie było nadmiernie omawiane, ot…, każdy kto miał ochotę wrzucił kamyczek do ogródka, ale obyło się bez większej zadymy medialnej. „Koncert jak koncert” chciałoby się powiedzieć, ale wiadomo, że jeżeli czemuś patronuje TVP Kurwizja, to chodzi o efekt propagandowy, a w tym wypadku także o kij i marchewkę dla artystów. Wystarczy pobieżnie się orientować w sytuacji, by wiedzieć, że środowisko artystyczne raczej bojkotuje media publiczne, a gdy ktoś się wyłamuje, zyskuje status podobny artystom występującym dla TVP w stanie wojennym. Jest jednak pandemia i albo wystąpisz dla TVP, albo nigdzie (z wyjątkiem sieci, ale wiemy, że nie każdy odbiorca porusza się w niej biegle). I ten właśnie aspekt koncertu był najczęściej omawiany na różnych forach publicznych. Moją uwagę przykuło co innego: Koncert wypełniony był utworami z repertuaru m.in. Dawida Podsiadły, Hey, Republiki, Chłopców z Placu Broni, ale wykonywanymi przez zupełnie innych artystów. Kilka słów na ten temat.

Justyna Steczkowska – Moja krew (Republika cover).

Jak pewnie zauważyliście, liderzy Republiki i Chłopców z Placu Broni nie żyją. O ile Bogdana Łyszkiewicza potrafiłbym sobie wyobrazić w koncercie wielkopiątkowym (pod koniec życia stał się bardzo religijny), o tyle do Grzegorza Ciechowskiego taka szopka mi niespecjalnie pasuje, ale reakcji żadnego z tych artystow nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Za to zarówno Dawid Podsiadło, jak i Katarzyna Nosowska (Hey) są, eufemistycznie mówiąc, niechętni współpracy z TVP Kurwizja. Jestem przekonany, że od strony praw autorskich wszystko zostało dograne (inaczej już by było o tym głośno), jednak mam poczucie, że TVP powinna poszukać innej twórczości. Dlaczego nie Bayer Full albo Akcent? Chyba nie chcecie powiedzieć, że „Majteczki w kropeczki” artysty tak wspierającego najlepszy z możliwych rządów mogłyby naruszać powagę koncertu wielkanocnego, nie mówiąc już o dziełach współczesnego prawie-Pendereckiego, prawie-Lutosławskiego z Podlasia, on nie naruszał nawet powagi Opery Podlaskiej w Białymstoku, ani Teatru Wielkiego w Łodzi. Dlaczego sięgnęliście po repertuar „niepewny ideowo”, na Jowisza pytam się?! „Moja krew” jest niemal tak wielkopiątkowa, jak „Żywot Briana”, znaczy się widać pewne odniesienia, ale czy o to chodziło ewangelistom….???

Acid Drinkers – Menel Song (Always look on the bright side of life)

Dziesiątego kwietnia minęła 17-ta rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego, prezes TVP Kurwizja, Jacek Kurski, lubił podkreślać swą przyjaźń z bardem, nawet wykonywał publicznie jego piosenki na potrzeby swojej kampanii wyborczej. Problem z tamtymi wykonaniami polegał na tym, że utwory Kaczmarskiego biły w komunistyczny system wartości, jakim dziś posługuje się PiS. Nie są po linii partyjnej, więc bezpieczniej do nich nie wracać. Dziś przyjaciel jakoś „zapomina” o rocznicy, z nakazu partyjnego ma co innego do świętowania. Tak mi się przypomniało, bo w końcu to jeden i ten sam człowiek wybiera repertuar, choć sam niczego nie stworzył. Wiem, wiem…, to niby takie mało ważne, drobne świństewko, użyć dla celu politycznej szopki utwory stworzone przez kogoś o zupełnie innych poglądach, ale chodzi też o liczbę tych drobnych wredot. Przykład: Choć mieszkam w Irlandii, pozostawiłem w użyciu mój polski numer (obok irlandzkiego). I na ten polski, regularnie jakieś 2 razy w tygodniu dzwoni do mnie kolejna firma, która kupiła go od złodzieja numerów. W Polsce na porządku dziennym są firmy kradnące dane personalne i sprzedające je firmom chcącym coś reklamować – i nikt z tym nic nie robi. Niby drobny przekręcik, pikuś w porównaniu do republiki obajtkowej, ale upierdliwy i niespotykany w cywilizowanych krajach. W Irlandii nie dostaję żadnych reklam na telefon, nie dzwonią do mnie żadne agencje promocyjne z wyjątkiem ofert od firm, z którymi mam podpisaną umowę. Da się? Da się! Tylko w Polsce nadal panuje kultura gównianego złodziejstwa, Europa już to przepracowała.

I tak mi się jakoś sarkastycznie i groteskowo zrobiło, że chyba tak tę notkę zostawię, przynajmniej w części wydarzeń politycznych, a opowiem o pewnej znajomości.

Jak wielokrotnie wspominałem, mamy przemiłych sąsiadów, którzy przy okazji zadziwiają nas swoimi umiejętnościami. Mamy Thomasa – olbrzymiego siłacza, który pływał na kutrach, a dziś na emeryturze zdumiewa nadal siłą do pracy i odpornością na warunki atmosferyczne, mamy małżeństwo miłośników motoryzacji, zmieniających samochody częściej, niż buty lub rękawiczki, mamy też Anne i Michaela, ludzi teatru, których poczynania zawodowe spacyfikował lockdown. Jeszcze w sierpniu gościliśmy u tych ostatnich na garden party i wyglądali na zdrowych i zadowolonych. Minęło 8 miesięcy, a Michael wygląda, niczym bezdomny narkoman. Zniszczona skóra, przygarbiona i roztrzęsiona sylwetka, „traperskie” ubranie. Jakby zupełnie przestał dbać o siebie. Jest poważnie chory, a mocne zaplecze jego problemów zdrowotnych stanowią regularnie opróżniane butelki. Z niejakim przerażeniem uświadamiamy sobie w dyskusjach ze Świechną, że właściwie za każdym razem, gdy go widujemy, niesie butelki puste, bądź pełne. Przychodzi mi teraz do głowy myśl, że zostało mu niewiele czasu na zmianę. Gdy człowiek jest młody, może się intoksykować latami, nim zauważy fatalne skutki zdrowotne. W przypadku osób w moim wieku, takie pójście po całości może się skończyć zejściem w przeciągu kilku – kilkunastu miesięcy. Ostatnie słowa, które usłyszał ode mnie mój towarzysz szaleństw młodości brzmiały: Jeżeli nie pójdziesz na odwyk już teraz, to niedługo przestaniesz mieć wpływ na cokolwiek. Albo nie będziesz mógł wstać z łóżka, albo wysiądzie ci głowa i zamkną cię w psychiatryku. Półtora miesiąca później już nie żył. W przypadku Michaela, nawet nie znam go na tyle, by był sens się do niego zwracać w ten sposób. Nie lubię poczucia bezsilności.

Z bezsilnością wiąże się trzeci i ostatni wątek dzisiejszej notki. Śmierć to śmierć, ale gdy przydarzy się siedemnastolatce, obdarzamy ją chętnie pejoratywnymi określeniami takimi jak „głupia”, czy „niepotrzebna”. Właśnie czytałem o takim przypadku. Młodzież zrobiła sobie ognisko, a jedna z uczestniczek źle się poczuła (możliwe, że po alkoholu), przysnęła, potem płakała i chciała wracać do domu, po czym udała się w jego kierunku. Znaleziono ją martwą, a spekulacjami wobec przyczyn śmierci zajęły się już tabloidy, zawsze chętne do babrania się w cudzym bólu. Mnie zainteresowało coś innego. Opublikowano (prawdopodobnie bez zgody rodziny, bo z rozpikselowaną twarzą) zdjęcie ofiary w mundurze Orląt Z.S. „Strzelec” z Rzeszowa, więc rzuciłem okiem na ich stronę. A tam treść przyrzeczenia.

Wstępując w szeregi Orląt Związku Strzeleckiego „Strzelec” przyrzekam: Postępować stale według prawa orlęcego (WTF?!), aby stać się godnymi tych orląt, które przelaną swą krwią serdeczną wskazały nam jak kochać ziemię ojczystą. Jak żyć dla niej i umierać. Tak nam dopomóż Bóg.

Kolejna banda sfrustrowanych łajdaków chce zarabiać przerabianiem młodych na mięso armatnie. Z ciekawości? Jak to się umiera dla Polski? Dziewczyna właśnie straciła życie, jak to powiązać z dobrem kraju? Od chwili śmierci nie zrobi dla niego już niczego, ale pieprzyć tzw. ojczyznę, skoro dziewczyna nie zrobi też niczego dla siebie, nie przeżyje żadnej dobrej chwili, nie zrealizuje żadnych marzeń, ani drobnych, ani wielkich. Robię się zły!