116. Miałem dziwny sen.

Znajdowałem się w mieszkaniu, w którym mieszka mój kuzyn z rodziną. Tyle tylko, że nikogo z nich akurat tam nie było, za to była matka kuzyna i jej drugi syn. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że zmarł on siedem lat temu – i to w nader dramatycznych okolicznościach ściśle związanych z tym, że nadużywał alkoholu będąc w fazie chronicznej uzależnienia. Ta dość szybka reinkarnacja – i to w tym samym ciele, choć nietypowa, to jednak nie dziwiła mnie tak bardzo, jak fakt, że zarówno ja, jak i on pamiętaliśmy, że już raz umarł z powodu picia, mało tego, intuicyjnie wiedziałem, że on znowu pije, mimo iż w momencie spotkania był trzeźwy. Poznawałem to po sposobie prowadzenia rozmowy. Zapytał mnie, czy gdy już tu razem zamieszkamy (w domyśle – dostaniemy ten dom w spadku), to mu pozwolę korzystać z kuchennego pieca (z jakiegoś powodu we śnie mieszkanie było w stanie sprzed 40 lat, gdy nie było tam kuchenki gazowej, lecz drzewno-węglowy piec kuchenny z płytą grzewczą i piekarnikiem). Ponieważ nikt nam nawet nie zaproponował takiego spadku, ja wcale nie poczuwałem się do jakichkolwiek praw do tego domu, lecz kuzyn zachowywał się tak, jakby to było przesądzone, a w dodatku z jakichś powodów uznał mnie za głównego dziedzica – przyszłego zarządcę, przyjmując uległy i proszący ton, więc od razu sobie pomyślałem, że najpierw, to on musi takiej chwili dożyć, bo się na to nie zanosi.

Gdy opowiedziałem ten fragment snu Świechnie, od razu mi powiedziała, że to jest świetna historia na mój blog, a chwilę później odezwała się w niej żyłka przyszłej psycholożki, bo na głos rozważała pomysł przeprowadzenia badań różnic osobowości pomiędzy trzeźwiejącymi alkoholikami i ich kolegami, którzy wrócili do picia. Po namyśle stwierdziła, że to raczej badania na pracę doktorską, niż magisterską. Wierzę jej na słowo, bo to mądra dziewczyna jest 😉 Stąd i dzisiejsza notka.

To jeszcze nie koniec. W moim śnie opuściłem kuzyna i przeniosłem się do Irlandii, a ściślej rzecz biorąc, do samego centrum Dublina, nad rzekę Liffey. Spieszyłem się na jakiś koncert lub wystawę, mającą odbyć się w pobliskim kościele, miałem też wykupiony posiłek (tak, tak…, w jakimś przykościelnym bufecie, czy podobnego typu skromnej jadłodajni), ale wcześniej chciałem koniecznie komuś pokazać irlandzkie rzeźby ustawione wzdłuż brzegu. W rzeczywistości tych, które prezentowałem tam nie ma, ale mój sen miał w nosie rzeczywistość. Gdy już pokazałem co chciałem, zaszedłem jeszcze do szklarni (zabijcie mnie, a nie wiem, skąd tam szklarnia), gdzie uprawy były niezbyt intensywne, zapraszające do odpoczynku, a pomiędzy przeróżnej wielkości roślinami (zdarzały się nawet palmy), przechadzały się oswojone zwierzęta. Nie było to jednak psy, ani koty, lecz coś mniej typowego: Kozy, króliki, być może nutrie…, nie pamiętam szczegółów, grunt że mnie z miejsca polubiły.

Jefferson Airplane – White Rabbit.

Następna scena snu przeniosła mnie do kościelnej jadłodajni. Siedziałem przy stole z ubogimi, starszymi ludźmi. Nagle z obrzydzeniem zauważyłem, jak jednemu ze staruszków obsługa podaje ohydną, przegniłą, ugotowaną w całości głowę kapusty, a to po to, żeby obdarowany pan mógł się zająć jedzeniem, bo w przeciwnym razie zabierałby posiłek innym (nie wiem skąd, ale to akurat wiedziałem). Dopiero wtedy podano drugą, równie obrzydliwą głowę kolejnemu chętnemu. Spojrzałem w talerze innych osób, było w nich coś innego, ale też wyglądającego bardziej, jak znalezisko z kubła na śmieci, niż produkt kuchni barowej. Spojrzałem więc na swój talerz, a tam bardzo schludnie podany gulasz z ryżem i brokułami. Jako jedyny przy stole miałem dobre jedzenie, skromne, ale dobrze wyglądające.

Edyta Bartosiewicz – Sen.

„Twoja kawa jest już gotowa” – zbudziły mnie słowa Świechny. Jeszcze przez długi czas wałkowałem w głowie mój sen. Małżonka zrobiła mi pysznego drippa ze świeżo zmielonych młynkiem żarnowym ziaren.

022. Miałem sen.

Miałem sen…, ale nie taki pompatyczny i po części proroczy, jak niegdyś Martin Luter King. Nie było tam żadnych synów i córek zwaśnionych stron siadających do wspólnego stołu. Były moje skarpetki, które według swojej najlepszej wiedzy wrzuciłem wieczorem do kosza na brudną bieliznę, a we śnie nosiła je kobieta, która na moją uwagę, że ja nosiłem je wczoraj, ale mam świeże, takie same w szufladzie i jak chce, to jej dam, tylko się zaśmiała. Dziwne rzeczy dzieją się w mojej głowie.

Sztorm sobie poszedł. Dziś mamy piękną, słoneczną pogodę, jak to miło móc wywiesić pranie do suszenia pod gołym niebem, zamiast zagracać nim małe mieszkanie.

Oprócz snu trochę się działo: Wczoraj przybyli do nas znajomi wyciągając nas na plażę. Pogoda jak w lipcu, więc zaliczyliśmy nawet zaleganie plackiem (znaczy Świechna zaliczyła, ja siedziałem obok, bo mój kręgosłup na widok nierównego i twardego podłoża powiedział mi wprost: jak ci przyjdzie do łba się tu położyć, to nie wstaniesz o własnych siłach). Pięknie tu jest. Przypomniałem sobie moją pierwszą w życiu wycieczkę na irlandzkie wybrzeże – na półwysep Dingle. Była podobna pogoda, może nawet cieplej, a ja jadąc samochodem miałem ochotę wysiąść i iść pieszo. Dzień, dwa, tydzień, dwa tygodnie, żeby niczego nie stracić. Nie spodziewałem się wtedy, że Irlandia jest tak wspaniała. Dzisiaj już wiem.

Po powrocie trzeba było zakasać rękawy i rozsadzić resztę roślinek. Miejsce, które dla nich wybrałem okazało się dla mnie koszmarem – kamień na kamieniu, mniejsze, większe, łupiące się i twarde, cały wybór. Do tego gęsta darń i pełno perzu do usunięcia. Pracę szacowałem na półtorej godziny, wyszło dwa razy dłużej, a mój kręgosłup powiedział do mnie wielkimi literami, naśladując głos Bogusia Lindy w roli Franza Mauera: CZY TY JESTEŚ POJEBANY? CZY JA MAM CIĘ ZABIĆ, ŻEBYŚ ZROZUMIAŁ, ŻE TO NIE SĄ JAJA?! DO ŁÓŻKA, JUŻ!!! Tak też uczyniłem.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że dziś wstałem, jak nowo narodzony. To było bliżej starego przysłowia, że jeżeli w pewnym wieku nic nie boli, znaczy że człowiek umarł, a tu nadchodził kolejny słoneczny dzień zapowiadający inny rodzaj gimnastyki, czyli malowanie szopki i płotu. Należę do ludzi, którym łatwo przychodzi odkładanie roboty na później, ale w Irlandii ładną pogodę trzeba wykorzystać, bo szybko możemy pożałować. Dwie warstwy farby nałożone, więc jak dobrze pójdzie (czyli nie będzie padać), to jutro będzie po robocie. Kot Ryszard wszystko nadzorował i mówi, że na razie jest O.K.!

Zmarł dr Andrzej Szaniawski – ofiara Zbigniewa Ziobro, bandyty który w latach 2005-2007 korzystając z partyjnej funkcji Ministra Sprawiedliwości połączonej bezprawnie z funkcją Prokuratora Generalnego wsadzał do więzienia lekarzy, którzy według niego byli skorumpowani, a brak dowodów zupełnie zwyrolowi nie przeszkadzał – sami poczytajcie klikając tutaj, ciekawe są zwłaszcza kuriozalne podstawy aresztowania. Tak się złożyło, że doktor Szaniawski cierpiał na cukrzycę, a poprzedniego dnia przed aresztowaniem złamał sobie szczękę. Zbrodniczy(a) prokurator(ka) aresztujący doktora, jak i równie zbrodnicza załoga aresztu wydobywczego nie udzielała mu właściwej pomocy medycznej, a lekarstwa na cukrzycę musiała przemycać małżonka. Tak naprawdę to co zrobił gang Ziobry, powinno być sądzone jako usiłowanie zabójstwa, sam zaś Ziobro i prokurator aresztujący doktora powinni być sądzeni również za udział w zorganizowanej grupie przestępczej ze sprawstwem kierowniczym. Doktor Szumowski był bezprawnie przetrzymywany przez rok, jego koleżanka dr Ludwikowska przez 9 miesięcy, więc w zorganizowanej grupie przestępczej był też sędzia zatwierdzający areszt i jego przedłużenie. Tym bandytom nic nie grozi, ich nazwiska (oprócz Ziobry, ale to ze względu na politykę) nawet nie padają w artykułach prasowych, bo dziennikarze się boją zadrzeć z mafią. Tak jest w większości artykułów o zbrodniach sądowych. „Prokuratura”, „Sąd”, jakby odpowiedzialni za te zbrodnie zwyrole nie mieli imienia, nazwiska, adresu, stanowiska. Ta banda nigdy się sama nie oczyści. Jestem głęboko przekonany, że dopóki nie powstanie gang zarzynający przestępców sądowych, żaden z nich nie zostanie przez żaden sąd ukarany, ba, żadna prokuratura nie sporządzi żadnego aktu oskarżenia. Jestem jednak dziwnie spokojny, że taki gang nie powstanie, bo gangi nie są organizacjami charytatywnymi, a przestępcami działającymi dla zysku. Marna pociecha, że dr Andrzej otrzymał 450 tysięcy złotych zadośćuczynienia za bezprawny areszt (z państwowej kasy – nie z kieszeni winnych), skoro zrujnowane zdrowie doprowadziło go do śmierci, a zbrodniarze sądowi żyją i długo będą na wolności.

Marek Grechuta – Kantata.

To się dzieje i działo cały czas. Bez względu na władzę. Jedyna różnica jest taka, że dziś Ziobro chce przestępców sądowych wykorzystywać do walki ze swoimi przeciwnikami politycznymi. Poza tym nadal bandyci wydają nakazy tymczasowego aresztowania, zbrodniczo przedłużając je w nieskończoność, nie udzielając aresztowanym pomocy medycznej, niszcząc ich zdrowie i reputację, rujnując ich rodziny. I są w tym całkowicie bezkarni. Gdyby się przy mnie topiła najpiękniejsza nawet pani prokurator, palcem bym nie kiwnął, choć posiadam wystarczające umiejętności, żeby próbować jej pomóc. Gdy będę mógł zaszkodzić, zaszkodzę. I nie zmienię tego dopóki przestępcy sądowi nie zaczną być sądzeni, a nie zaczną – żadna siła polityczna nie idzie w tym kierunku, nikt potężny nie jest tym zainteresowany, tym bardziej przestępca sam siebie nie będzie chciał oddawać pod sąd. Chciałbym móc napisać „Miałem sen, że każdy zbrodniarz sądowy zostanie ukarany i z nawiązką odda swym ofiarom i ich rodzinom to, co zabrał”. Ale ja śniłem tylko o skarpetkach.