161. Nic tak nie boli, jak lustro.

Wielkanoc zakończyłem seansem filmowym. Skorzystałem z nieobecności małżonki mej Świechny, by obejrzeć film, który od wielu lat czekał u mnie na półce. Wiedziałem, że ze względu na szeroko komentowaną brutalność obrazu, seans taki nie dawałby jej radości, natomiast ja w związku z tematem, nad którym pracuję, chciałem zobaczyć, jak go pokazywali inni twórcy.

Autor zabiera nas na jeden specjalny dzień do raczej prowincjonalnego, niż dużego miasta. Szóstoklasiści kończą podstawówkę i mają odebrać świadectwa. Od samego początku filmowi towarzyszy aura dreszczowca. Dziecięcy bohaterowie zachowują się nienormatywnie i od razu czujemy, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Dziewczynka z „dobrego domu” z cechami perfekcjonizmu przed wyjściem do szkoły celowo bierze w usta wrzątek, kontrolując reakcję na ból. Chłopiec, również z „dobrego domu”, gdzie nie ma biedy (choć luksusu też nie ma) wzorowo wypełnia zrzucony na niego obowiązek opieki nad niepełnosprawnym ojcem, by na zakończenie go pobić, właściwie nie wiadomo czemu. Trzeci bohater pochodzi z domu ubogiego, śpi w pokoju z bratem, który jest jeszcze niemowlakiem, więc siłą rzeczy musi się nim zajmować, gdy mały się obudzi i zacznie płakać. Dom utrzymuje ich najstarszy brat. Scena pokazuje jednoznacznie, że matka w ogóle nie spełnia obowiązków rodzicielskich, nie potrafi obronić średniego syna przed przemocą starszego, nie potrafi zarobić na utrzymanie rodziny, więc wypiera wszystko ze świadomości, biorąc się za prace domowe i nakazując niesłuchającym jej synom, by również robili, co do nich należy. Ojca, jak to często bywa, nie ma wcale, nie ma go tak bardzo, że nie wiadomo nawet, czy żyje.

Nieźle, prawda? Jest jeszcze szkoła, gdzie w dniu rozdania świadectw nagrodzeni zostają dobrzy uczniowie, a ci gorsi słyszą w przemówieniu pani dyrektor „cytat wychowawczy”, w którym piętnuje się głupich, mądrym radząc unikanie ich i przedstawiając ich towarzystwo, jako największe nieszczęście. Szkoła zalecająca wykluczenie tych mniej zdolnych – sam miód! Na dodatek jest nudny, sztampowy i koślawy program artystyczny, oczywiście o wakacjach, których co najmniej dwóch z trojga głównych bohaterów mieć nie będzie. Trzy różne domy plus szkoła, miejsca, gdzie dziecko powinno mieć wsparcie, a jest w najlepszym razie brak umiejętności wychowawczych. Do tego dochodzi akcja poprowadzona jak w najlepszym horrorze: Wiemy, że coś jest nie tak, ale nie wiemy dokładnie co będzie miało decydujące znaczenie i nie spodziewamy się, z której strony padnie cios. Mamy więc ojca, który kompletnie nie respektuje prawa córki do prywatności, wchodząc do zajętej przez nią łazienki bez pukania, mamy dzieci szantażujące się wzajemnie, stosujące wobec siebie przemoc i groźby karalne, mamy dziewczynę, która została tak upośledzona społecznie przez najbliższych, że nawet nie wie, jak zagadać do chłopaka, który jej się podoba, więc szkoli się u doświadczonej koleżanki, która ją wyposaża w instrukcje i kondoma oraz umawia parę w odosobnionym miejscu, mamy wreszcie kilkulatka pozostawionego kompletnie bez opieki w centrum handlowym – ktoś poszedł sobie na zakupy i by malec nie przeszkadzał, wsadził/ wsadziła go do samochodu zabawki. Dorośli kompletnie nie ogarniają kuwety.

Spojleruję, tak, wiem że spojleruję, choć nie całkiem, bo uważny obserwator zauważy, że nie podałem tytułu filmu, ani jego kulminacyjnych momentów. Nie mam wyrzutów sumienia, bo każda jego recenzja zawierała zwrot oznaczający końcową tragedię. Każdy, kto chciał go obejrzeć, dostawał spojler w pakiecie – od krytyków, którzy by się chyba zesrali, gdyby nie mogli spalić filmu, który nie bardzo zrozumieli, ale bardzo się chcieli na jego temat wypowiedzieć. W jednym zdaniu oskarżali autora o stereotypowe sugestie przyczyny tragedii (bieda, patologia, gry komputerowe, zagrożenia związane z siecią i hejtem oraz szantażem internetowym), by w następnym narzekać, że ani geneza dramatycznego finału, ani jego konsekwencje nie zostały wyjaśnione. Typowa reakcja ludzi, którzy zobaczyli lustro, zobaczyli sposób, w jaki wychowywali swoje dzieci, bądź miejsca, w których sami byli wychowani. To nie jest brak wiedzy. To nie jest też głupota. To mechanizm obronny mający na celu oddalenie od siebie przemyśleń związanych z błędami wychowawczymi (własnymi, swoich rodziców, opiekunów), oraz braku reakcji na krzywdę dzieci i młodzieży, czy wręcz jej pogłębianie. Taka jest moja koncepcja, tak ja to widzę, jak śpiewał Kazik Staszewski.

Kult – Elektryczne nożyce.

Cywilizowana Europa wśród rodzajów przemocy, prócz fizycznej, psychicznej i seksualnej wymienia STANDARDOWO obciążanie dzieci obowiązkami dorosłych, obowiązkami ponad ich możliwości fizyczne i psychiczne. W Polsce ten ostatni rodzaj przemocy nadal w kręgach konserwatywnych i kryptokonserwatywnych przedstawiany jest, jako kształtujący charakter element wychowawczy. W takim razie zapraszam na dziecięce oddziały psychiatryczne, na sale samobójców, samookaleczeń i innych zaburzeń kontroli typu anoreksja. I wtedy możemy pogadać o tym, jak to świetnie jest zrzucić na dziecko opiekę nad kalekim rodzicem, bądź chorym psychicznie rodzeństwem, ewentualnie jak to super zajebiście jest wymagać od dziecka, by było we wszystkim co robi doskonałe. I zachęcam do szybkich odwiedzin na takim oddziale, nim dziecko dokona udanej próby samobójstwa.

Kult – Rozmyślania wychowanka.

Dobrze, tyle moich emocji, zachęcam do kliknięcia w ten link, który przeniesie Was na stronę filmweb, gdzie znajdziecie TYTUŁ FILMU oraz gównoburzę na forum, choć mimo to znalazła się tam i dość celna recenzja pana Piotra Czerkawskiego pod tytułem „Uderzenie prosto w twarz” – polecam. Jak już pisałem, zakończenie i tak zostało zdemaskowane przez krytyków i krytykantów, więc każdy, kto zdecyduje się go obejrzeć, może się skupić na wyłapywaniu przedstawionych w nim mechanizmów psychologicznych i patologii. No i oczywiście, A JAKŻE, niemiłych dla komfortu psychicznego momentów deja vu.

Róże Europy – Stańcie przed lustrami.

Na zakończenie wytłumaczę się ze swojego gniewu. Film pokazujący realia zostaje odsądzony od czci i wiary, podczas gdy na stronie filmweb znajduje się też opis totalnie patologicznego filmu „Piła” (Saw) – kliknij tu, by poczytać, którego treść stanowią sadystyczne fantazje autorów scenariusza. O dziwo ten film jest przez widzów chwalony, a tam naprawdę nie ma nic poza perwersją i dewiacją, więc nikt się nie dowie, skąd się to bestialstwo wzięło. Nie ma tu żadnych obserwacji społecznych, za to jest dużo krwi, a zboczony sadysta w niczym nie przypomina tatusia, mamusi, cioci, wujka, sąsiadki, sąsiada, pani ze szkoły, bo film w żadnym miejscu nie przypomina rzeczywistości, więc nie ma się czego bać, nie ma się czego wstydzić, ani nad czym zastanawiać. Nie ma to, jak zbić lustro i zanurzyć się w fantazjach. Nic tak bowiem nie boli, jak zwierciadełko, w którym można zobaczyć siebie i bliskich. Irytuje mnie to tchórzostwo. Kompletny brak odwagi cywilnej!

142. Kultura, to jest coś takie ważne dla Narodu…, takie…, że się w pale nie mieści!

Uwaga, uwaga, będzie o nowościach! Rzadko się zdarza, bym w ciągu miesiąca obejrzał 3 świeżością premiery pachnące filmy, więc szkoda by było to przemilczeć. Zanim przejdę do recenzji, krótkie przypomnienie, co to jest kultura, bo pod teoretycznym przewodnictwem Piotra „Tableta” Glińskiego mogło się nam wszystkim zdać, że to Żenek w operze lub Brzozowski na Eurowizji.

Janusz Gajos – Kultura.

Dziwni są ci Jankesi. Zamiast biadolić przed obejrzeniem filmu, że Martin Scorsese w złym świetle przedstawia Amerykanów, zamiast wynieść obronę morderców na sztandary narodowe, wysyłać pogróżki odtwórcom głównych ról i oprzeć o to kampanię wyborczą, jakoś tak siedzą cicho, jakby honoru nie mieli. A przecież „Czas krwawego księżyca/ Killers of The Flower Moon” (2023) opowiada o chciwych białych osadnikach, którzy nie dość, że wypchnęli Indian z plemienia Osagów z ich ziem, to jeszcze zaczęli ich mordować, gdy się okazało, że resztki terenów, które pozostały przy rdzennych właścicielach są bogate w ropę naftową. Oj, wziąłby się Duda za takich, oj wziąłby! Byłoby „Tylko świnie siedzą w kinie” plus klasyczny już monolog o twardkości.

Andrzej Duda + pianino – Musisz być twardy.

Wracając do filmu: To prawie 3 i pół godziny spokojnie, bez nadmiernych fajerwerków rozwijającego się westernu, czy może raczej kryminału ukazującego urealnioną twarz białego osadnictwa pełnego wiecznie pijanych i brudnych, uzbrojonych meneli, chętnie bawiących się swą bronią (scena ze strzelaniem w dzwon), przywodzących na myśl polską szlachtę machającą szabelkami (oczywiście gdzieś w karczmie przed niewidocznym wrogiem). Do tego nieprzesadnie inteligentni złoczyńcy, którzy wielokrotnych zbrodni dokonują nie dlatego, że mają jakiś świetny plan, lecz raczej z powodu braku chęci i możliwości ich ścigania przez stróżów prawa. Bandyci przypominają okrutnych gangsterów-nieudaczników z „Fargo” braci Coen. Do zdemaskowania ich szczwanego planu wystarczy tylko ktoś uzbrojony i żywy, co niekoniecznie jest tam prostym warunkiem do spełnienia. Jeżeli ktoś liczy na pojedynek przenikliwych detektywów z geniuszami zbrodni, zawiedzie się srodze. Nie doczekamy się też widowiskowych walk rewolwerowców. Za to jeżeli interesuje Was mechanizm powodujący, że człowiek marnego charakteru w patologicznym środowisku nieuchronnie wciągany jest w wir przestępstwa, będziecie zachwyceni. Do tego wspaniała gra aktorska z Di Caprio grającym DeNirem bardziej, niż sam De Niro, któremu zmarszczki uspokoiły odrobinę twarz i genialna Lily Gladstone, która niewiele mówiąc gra wszystko od oddanej miłości po strach, zranienie i nieufność. Zresztą brak jest w obsadzie osoby, do której interpretacji mógłbym się przyczepić. Wrażenie autentyczności utrzymuje się na długo po seansie. Fabuła oparta jest na faktach, więc tym bardziej zachęcam do obejrzenia.

Nie bez powodu od samego początku stymulowałem czujność „łobrońcuf płolskości”, bo recenzja druga dotyczyć będzie osławionej „Zielonej granicy”, w temacie to której tak chętnie wypowiadali się ci, którzy co prawda filmu nie widzieli, ale chcieliby powiedzieć na jego temat kilka słów. W ogóle to czegoś w tym zamieszaniu nie rozumiem: Skoro powinniśmy być tacy dumni z pograniczników, którzy „obronili granicę” przed „pociskami Putina”, to każdy obrońca powinien wraz z rodziną iść na ten film i z dumą pokazywać: TAK SŁUŻYŁ TATUŚ, ciężko było, przesłuchiwałem całą noc! Z uwagi na dobro polskiej armii zarządzam przerywnik muzyczny na zmianę pampersa!

Kazik – Przesłuchiwałem całą noc.

Sam zaś film jest oparty na emocjach. Wychodziłem z seansu pod dużym wrażeniem, lecz wraz z upływem czasu mój entuzjazm nieco stygł. Owszem, cały czas uważam, że Polacy powinni zobaczyć ten obraz, jednak nie sądzę, by mógł on mieć szanse oskarowe. Co mi się podobało? Czarno-białe zdjęcia, które nie pozwalają uciec od odpowiedzi na pytanie: „JAK SĄDZISZ, CO SIĘ STANIE Z LUDŹMI, KTÓRYCH JESIENNO-ZIMOWĄ PORĄ ZOSTAWISZ BEZ POMOCY W PUSZCZY”? Bo jak się nasza dzielna husaria z Jedwabnego i Bobrowników przeziębi, to wraca pod pierzynkę, po drodze bierze aspirynkę, zakłada czystą piżamkę i woła doktora. Weź no jednak bohaterze przezięb się w puszczy podczas ulewy, bez odzieży na zmianę, bez kaloryferów, bez choćby pałatki nad głową, bez leków, bez ciepłej herbaty. To jest mocna strona tego dzieła: Nie pozwala uciec od odpowiedzi na pytanie o los pozostawionych w lesie. Po stronie minusów stawiam bardzo niechlujne wprowadzenie w temat (rozmowa nieznajomych w samolocie streszcza sytuację polityczną zmuszającą ich do uchodźstwa, a skrótowe odczytanie uchodźcom przez wolontariuszy realiów międzynarodowych ich sytuacji ma wprowadzić w nią widza), za dużo tanich efektów (chyba najbardziej raziło mnie „centrum dowodzenia” podjednostki organizacji humanitarnej, wyglądające jakby to była nieco uboższa kontrola lotów na lotnisku JFK w Nowym Jorku). Niby to drobnostki, ale jakieś takie „pfe” zostawiły w mojej głowie, każąc podejrzewać, że reżyserka nie pofatygowała się w teren, żeby zobaczyć jak wyglądają takie działania w rzeczywistości. Sprzeciw mój budził epizod grany przez Stuhra i Ostaszewską. Przedstawienie terapeutki, która używa do działań pomocowych swojego pacjenta jest co najmniej nietaktowne. To wbrew etyce i praktyce zawodowej, wydarzenie możliwe, choć mało prawdopodobne – powinno się skończyć odebraniem uprawnień terapeutycznych. Podobał mi się za to sposób przedstawienia charakterów wolontariuszy, często ludzi tak niedojrzałych, że niezdolnych do przestrzegania najprostszych reguł, od których może zależeć skuteczność pomocy, czy w ogóle jakakolwiek możliwość jej niesienia. Obywatele w pełni dojrzali, dorośli, doświadczeni, z możliwościami finansowymi i z dobrymi kontaktami nie chcą ryzykować swoich karier, więc na pierwszej linii zostają niedojrzałe dzieciaki. Jakże to przypomina walkę podziemną, choćby tą z czasów okupacji. Jedynie niewiedzący w co się pakują młodzi wchodzą w ten biznes. Co tam jeszcze…, solidna gra aktorska, nawet dziecięcy aktorzy dają radę, co nie zawsze wychodziło polskim filmowcom. Mnie uderzyły neurotyczne interpretacje ról kobiecych ukazujące typowe, znerwicowane Polki, wiecznie się spieszące, wiecznie zajmujące się wszystkim, tylko nie sobą.

Trzecia nowość, to „Znachor” (2023). Tutaj już u mnie emocji było najmniej. Najbardziej znany „Znachor” (1981) jest do tego stopnia zgrany, że zasiadałem przed telewizorem znajomych z pełną obojętnością. I muszę przyznać, że z dużą przyjemnością oglądałem zagrane na innych emocjach główne postacie znanej opowieści, zwłaszcza że nie musiałem oglądać Stockingera, a zamiast niego widziałem zdecydowanie więcej grającego Ignacego Lissa. Pozostali aktorzy też dali radę, choć mieli wysoko zawieszoną poprzeczkę. Nie o każdym mogę powiedzieć, że był lepszy od odpowiednika u Hoffmana, ale było naprawdę solidnie. Oczywiście drugi raz bym tego filmu dobrowolnie nie oglądał, choć pewnie przyjdzie mi jeszcze nie raz, gdy będę gościł u kogoś na święta. Dlaczego? Bo to jednak to samo tanie romansidło, nikt się nie pokusił o wyjście poza jego ramy, np. w kierunku społecznym. „Znachor” Dołęgi-Mostowicza, to jednak nie „Chłopi” Reymonta.

108. Uzależnienia. Najpierw zrozum, o czym są te filmy.

Te filmy dzieli 45 lat: „Afonia” (Georgi Daneliya, 1975, ZSRR) i „Na rauszu” (Thomas Vinterberg, 2020, Dania/ Szwecja/ Holandia). Obejrzałem je w ramach seansów obowiązkowych, wiedziałem że chcąc poznać najważniejsze filmowe komentarze do tematyki uzależnień, nie mogłem tych dwóch pozycji pominąć. Oprócz tematu, te dwa diametralnie różne spojrzenia łączy jedno: Widownia ma kłopot ze zrozumieniem tego, co zobaczyła. Stereotypy, marzeniowe podejście do rzeczywistości oraz mechanizmy wyparcia powodują masowe złagodzenie odbioru, choć oba filmy wyraźnie ukazują utratę kontroli, destrukcję życia bohaterów i ich rodzin. Widzowie chcą tu widzieć komedię, a nawet dowód, że regularnie przyjmowane używki wcale nie muszą być złe. Ups…, trzeba było uważać!!!

Krokodyl Gienia – Piosenka urodzinowa.

„Afonia” ukazuje stosunkowo krótki okres życia tytułowego bohatera, przetasowany z jego wspomnieniami i marzeniami. Pomysł bardzo mi bliski, bo i ja swój amatorski film o alkoholowej tematyce skonstruowałem podobnie. Nie ukrywam, że moje ego zostało mile podłechtane, bo swój obraz robiłem bez znajomości tego klasyka, nawet nie znałem streszczenia. W dodatku z moją wizją zbiega się tu fakt, że Georgi Daneliya unikał scen drastycznych, to nie Smarzowski, u którego w ruch idzie siekiera, głowy bohaterów lądują w muszlach klozetowych, a ich bielizna nosi wyraźne ślady awarii zwieraczy. Film opiera się na emocjach. Oglądamy całkiem przystojnego faceta, który z powodu nadużywania alkoholu ma zupełnie zaburzony obraz rzeczywistości: Zamiast realnych, życzliwych mu ludzi, wybiera swoje mrzonki, nie odróżnia przyjaciół od ludzi mu obojętnych. Poczciwy, lecz zaślepiony Krokodyl Gienia, zupełnie niezauważający życzliwych mu ludzi, odtrącający ich i rzucający się w czeluść swych fałszywych wyobrażeń. Sielankowy obraz dzieciństwa odbiera jako realną wizję, chłopców z którymi się bawił widzi w ten sam sposób, w jaki ich zapamiętał, a przygodną kobietę obdarza wydumanymi przymiotami, robiąc dla niej w swej fantazji główne miejsce w swoim życiu. Tymczasem ludzie, których pamięta nie żyją, bądź zmienili się znacząco (podobnie jak on sam), a obdarzona uczuciem kobieta nawet w opcji nie bierze go pod uwagę i dopiero, gdy na własne życzenie Afonia traci przyjazne dusze, ustawia je na piedestale swych mrzonek. Samo życie. I jeszcze to dyskretne ukazanie, co można zrobić spotykając takiego człowieka na swej drodze: POZWOLIĆ MU SAMODZIELNIE PONIEŚĆ KONSEKWENCJE SWOICH WYBORÓW. Zostawić mu problemy do rozwiązania, zwolnić z pracy, której nie chce wykonywać, zająć się swoim życiem. Zakochana w nim dziewczyna znika bez śladu (pojawia się w końcówce, ale raczej jako oniryczna wizja, niż realna postać), ktoś z pracy wreszcie mówi: „zwolnijmy go”, nawet nastoletni uczniowie bohatera proszą przełożonych o zmianę instruktora widząc jego nieuczciwość. Może i chłop poczciwy, ale wybrał inne życie. Wiele, wiele emocji, przy bardzo oszczędnej formie. I głębokie przekonanie o szczerości obrazu…., i niedowierzanie, że Rosjanie odbierają ten film, jak komedię sentymentalną. Taki obraz destrukcji! Za najbardziej niesamowite uważam jednak, że takie dzieło powstało w miejscu i czasie, w którym wiedza na temat alkoholizmu była gorzej niż mizerna.

Dżem – Wehikuł czasu.

„Na rauszu” to z kolei film dość świeży, kooprodukcja powstała w krajach sumiennie i naukowo podchodzących do problemu uzależnień. Dlatego pierwszy kwadrans był dla mnie niczym strzał w pysk. Zdawało mi się, że twórcy kpią z wiedzy naukowej, snując mrzonki o zbawiennym wpływie kontrolowanych dawek alkoholu. To było tak absurdalne, że szybko odgadłem, iż jest to METAFORA ROZWOJU UZALEŻNIENIA. Faktycznie, film potwierdził moje przypuszczenia. Od euforii, rozluźnienia, przełamania blokad społecznych, barier międzypokoleniowych, czy kryzysów małżeńskich, po pasmo wstydu, żenady i tragedii. Nawet pomysł „eksperymentu”, który tak naprawdę nie spełniał jego znamion, gdyż grupa badana była zbyt mała, grupa kontrolna nie istniała, a założenia badania były zmieniane według widzimisię uczestników, jest genialną, choć nie wiem czy zamierzoną metaforą, bo przecież w powszechnym użyciu znajduje się eufemizm „eksperymentować z narkotykami”. I to umieszczenie akcji w szkole, co pokazuje jak zarażamy kolejne pokolenia pozornie niewinnymi zwyczajami, bo niejeden z Was, drodzy czytelnicy, jak mówi „uczcijmy to”, to ma na myśli „napijmy się”, prawda? I nie kryje tego przed dziećmi, ani przed młodzieżą, chyba nie odbiegam od statystycznych realiów taką sugestią??? Co mnie martwi, to komentarze do filmu. Duża, zbyt duża część komentatorów (włączając w to ludzi opiniotwóczych, jak np. prof. David Nutt, psychiatra i neuropsychofarmakolog) mówi: „Ten film pokazuje jak jest, że picie alkoholu może mieć też dobre skutki”. Nie zgadzam się z taką opinią, Wam też odradzam tego typu myślenie. Alkohol ma działanie rozluźniające, znieczulające, uspokajające, to prawda. Ma jednak skutki uboczne, nad którymi duża, zbyt duża grupa ludzi nie jest w stanie zapanować. Jeżeli zbadamy reprezentatywną grupę ludzi dorosłych, używających alkoholu, to okaże się, że nieco więcej, niż co piąty z nich pije szkodliwie. Kto z Was poszedłby rozluźnić się grupowo kąpielą w Nilu z wiedzą, że co piąty zostanie zaatakowany przez krokodyle, niektórzy z zaatakowanych będą mieć tylko blizny, niektórzy stracą nogę, a inni życie? Zwłaszcza, że można wykupić bilet na basen? Tak jest i z alkoholem. Ma dość dobrze poznane działanie, ale pożądany efekt można osiągnąć metodami, które nie są obarczone takim ryzykiem. Odnosząc to do filmu: Uczestnicy eksperymentu postanowili go zakończyć z powodu szkód społęcznych i ryzyka uzależnienia, jednak okazało się, że odbywał się on już poza ich kontrolą. Dwóch z czwórki głównych bohaterów na oczach widzów poniosło nieodwracalne straty, a dwóch pozostałych NA RAZIE się wybroniło, choć było już gorąco. Nie wiemy, jak potoczy się ich życie, ale…, tu zwrócę się do zwolenników teorii, że film pokazuje też użyteczność alkoholu, zauważmy że uczestnicy pseudoeksperymentu, to jedynie czwórka z dużego grona pedagogicznego. Cała reszta radzi sobie świetnie bez alkoholu i nie widzi najmniejszej potrzeby przeprowadzenia tych wątpliwej jakości badań.

King Crimson – Epitaph.

Jak myślicie, dlaczego widzowie tak chętnie zastanawiają się, co zrobić, by picie alkoholu miało jedynie pozytywne skutki, zamiast przemyśleć o niebo ważniejszą rzecz: Dlaczego pozostali filmowi nauczyciele świetnie sobie radzą bez destrukcyjnych używek? I dlaczego to tej grupy w swych „eksperymentach” nie chcą naśladować, tylko wolą strzelić sobie piwko, łyknąć pigułkę, wciągnąć kreskę, czy przyjarać maryśkę. Potocznie mówi się, że wszyscy piją, ale z każdych dziesięciu osób w Polsce, tylko jedna wypija dziewięć butelek alkoholu w czasie, gdy pozostałych dziewięć do spółki wypija zaledwie jedną. Innymi słowy: Przeciętna osoba pijąca szkodliwie pije osiemdziesiąt razy więcej, niż statystyczny, wolny od problemów związanych z nadużywaniem alkoholu obywatel. I skoro już tak na to spojrzymy, to dlaczego szukamy sposobu, by stanąć w grupie pijących osiemdziesiąt razy więcej i łudzimy się, że odbędzie się to bez negatywnego wpływu na nasze życie, a wręcz oczekujemy pozytywnej zmiany naszego życia?

060. Nie liż korby od studni, kiedy mróz jest na dworze.

Strasznie nas w domu upupiły połączone siły lockdownu i pogody. Ja mam od czasu do czasu pracę, ale Świechnie muszą wystarczyć spacery w okienkach pogodowych i zakupy. Cóż…, wiecznie tak nie będzie, i tak nie możemy się nagadać, tyle tematów wokół a jeszcze pomagamy sobie filmami. Obgadaliśmy kilka dokumentów, które wzięliśmy na tapetę, Małżonka ma osobista polecała je tutaj (kliknij, by poczytać), obejrzeliśmy też „Czwartą władzę” Spielberga z Meryl Streep i Tomem Hanksem, więc kilka słów o filmie.

Jak każdy Spielberg, oglądał się świetnie do momentu wielkiego finału, gdzie patetyczna muzyka i nie mniej napuszone slogany upstrzyły brzydko ostatnie wrażenie. „Oglądał się świetnie” nie oznacza jednak, że chciałbym go widzieć jeszcze raz. Im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że od początku był to film z tezą, że z rozterek moralnych, poruszane były jedynie dylematy zastraszanych dziennikarzy. Widz na pewnym poziomie nie ma bowiem wątpliwości, czy potrzebna jest wolność słowa, za to pojawiają się one w pytaniu o jej zakres, a tego w filmie zabrakło. Inną sprawą jest to, że prezydent Richard Nixon próbował zniszczyć prasę za fakty, za stuprocentowo udokumentowany materiał (nie mylmy z tym, co podaje TV PiS), ujawniona była analiza zrobiona przez członków jego własnej administracji, dlatego sprawa była tak jednoznaczna, przez co nieciekawa dla widza. I w tym kontekście bardzo podobała mi się ostatnia scena, pokazująca, że jeżeli ktokolwiek zachowuje się niegodnie i nadużywa swojej władzy, choćby był prezydentem Stanów Zjednoczonych, jest przestępcą i wcześniej czy później trzeba będzie zjeść tę żabę, bo złamas zostanie złamasem, zwłaszcza jeżeli utrzyma się przy władzy. Być może już się domyślacie, że scena ta pokazuje zdemaskowanie sprawy nielegalnych podsłuchów zakładanych na polecenie Nixona, czyli aferę „Watergate”, po której nastąpił impeachment prezydenta. Rozumiecie teraz przepaść cywilizacyjną między USA a Polską?

Druga sprawa, którą Was chciałem dziś zainteresować, wypłynęła w roku 2019, a teraz do sądu wpłynął akt oskarżenia. Nie odmówię sobie jednak przyjemności zbudowania napięcia….

Stali czytelnicy wiedzą, jak wielki sprzeciw budzą we mnie konserwatywne zachowania. Takie oparcie filozofii życiowej na „Zawsze tak było i dobrze było, robiłem tak całe życie i jaki ze mnie fajny człowiek wyrósł”. Czasem jest to „mnie ojciec bił i jaki jestem super”, a czasem „gdybym nie bił psa, to by nie wiedział gdzie jego miejsce”. Czasy się jednak zmieniają, zmieniają się okoliczności, zmieniają się możliwości, wymagania, zmienia się też dostępność do różnego rodzaju narzędzi, np. wiedzy, informacji, komunikacji. Konserwatysta ignoruje postęp.

Mężczyzna wychowywał się w pełnej biedy okolicy zaludnionej głównie przez Kresowiaków z terenów wiejskich, zatem zacofanych, pełnych przesądów i patologii. Jednak on był twardy i pracowity, nie bał się ryzyka, dzięki temu dorobił się olbrzymiego majątku, a jego inwestycje przekroczyły granice Polski. Miałem okazję go poznać, mało brakowało a wżeniłbym się w jego dalszą rodzinę. Z dawnych lat miał zwyczaj używania psów do ochrony majątku i pod tym względem był bardzo konserwatywny, co oznaczało, że zwierzęta były agresywne i nieprzekarmione. Na terenie jednego z jego składów cztery psy zagryzły stróża. Dorobek jego życia stanął pod znakiem zapytania, bo grozi mu więzienie. Nie żyje człowiek, a inni byli narażani na utratę zdrowia i życia. Przy okazji wyszły wątpliwości związane z ubezpieczeniem.

Nie jestem od osądzania, chciałem jedynie poddać pod rozwagę tępy konserwatyzm. „Zawsze tak robiłem i dobrze było”, a jednak coś poszło nie tak. Czy było warto? Niegdyś psy dozorujące ratowały życie, ratowały majątek. Właśnie takie…, ostre, agresywne. Dziś mamy kamery na każdym kroku, szybką komunikację…. Pies do obrony? Po co? Nie musisz nawet łapać złodzieja na gorącym uczynku, wystarczy prześledzić kamery monitoringu, by wiedzieć gdzie się udał. Chcesz psa, wystarczy przyjacielski szczekacz, który zaalarmuje stróża, a ten kilkoma kliknięciami smartfona powiadomi policję. Od każdej reguły są wyjątki, ale to nie był ten przypadek. Tam nie było łatwych do ukrycia klejnotów, ani dzieł sztuki, nie było dokumentów wagi państwowej. Jeden człowiek nie żyje, ktoś stracił członka rodziny, komuś grozi więzienie. Po co…? Jak mawiał poeta: „Nie liż korby od studni, kiedy mróz jest na dworze i nie kąp się z suszarką, bo może być jeszcze gorzej….”

Zacier – Skazany na garnek.

Od jutra czeka mnie mały maraton w pracy, ale na komentarze czekam zawsze.

028. Zalety błogostanu.

Weekend nie zapowiadał się dobrze. Pogoda miała być dość podła (deszcz padający poziomo z powodu wiatru), więc na nic się nie nastawialiśmy. Tymczasem sobotni ranek przywitał nas słońcem i transparentem u sąsiadów z naprzeciwka głoszącym, że obchodzą 50-tą rocznicę ślubu. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy się więc w samochód, by znaleźć odpowiedni do okazji upominek, a że cztery kilometry od nas jest nieźle zaopatrzony sklep z bibelotami, akurat w stylu wystroju domu sąsiadów, więc problemów z zakupem nie mieliśmy. Oczywiście przy okazji wręczania prezentu zostaliśmy zaaresztowani na small talk. Uwielbiam to! Oni tak się cieszą z każdej możliwości miłej pogawędki, że dla zaobserwowania tej radości warto się skusić na taki „czacik”. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że siostrzenica sąsiadki pracuje w miejscu, gdzie Świechna aplikuje o pracę, więc będziemy mieć rekomendację.

Zacząłem od pogody, prawda? Co ma wisieć, nie utonie, silnie dmiący wiatr przywiał w końcu deszczowe chmury i zaczęło się: ostro zacinający deszcz odebrał ochotę do wynurzania się z domu. Na osłodę dostaliśmy trochę ciasta od małżeńskich jubilatów, a my i bez ciasta się nie nudzimy. Niezwykle pogodnie nas nastrajają tutejsze stosunki międzysąsiedzkie.

Ostatnio staraliśmy się jak najmniej rozmawiać o polityce, choć śledzimy wydarzenia. Włóczenie się po okolicy bardzo nam w tym pomaga, a gdy pogoda jest niepewna, sięgamy po film. A już jak się trafi możliwość seansu z przyjaciółmi, jesteśmy w siódmym niebie. Prywatny dyskusyjny klub filmowy 🙂 W niedzielę padło na „Kamerdynera” Bajona. Było o czym pogadać, bo choć jednogłośnie oceniliśmy film jako rozczarowujący, to jednak tło historyczne i burzliwe losy Kaszubów między pierwszą a drugą wojną światową dały nam sporo wątków do omówienia. Filmowo…, no cóż…, Gajos, zdjęcia, a potem długo, długo nic, potem Woronowicz i znów jakoś tak pusto. Postaci niespójne, film zbyt dosłowny, bez miejsca na domysły, charaktery narysowane nieciekawie, jakby w ogóle nie trapiły ich dylematy moralne, niezmienne przez cały czas akcji. Mimo to dyskusję toczyliśmy dość długo, także po opuszczeniu domu znajomych, odkrywając coraz więcej słabych stron obrazu. Żeby była jasność…, film oglądało się nieźle, rozczarowanie brało się z niewykorzystanych możliwości.

Poniedziałek i wtorek minęły nam zakupowo, więc nie będę Was zanudzać szczegółami, pochwalę się tylko, że Świechnie udało się obłowić w świeżo po pandemii otwartym TK Maxx w atrakcyjne, a jednocześnie kosmicznie przecenione towary, pośród których chyba najbardziej niespodziewaną ceną zaskoczyły nas dwie pary Barkerów (9 i 14 euro, razem 23). Poczuliśmy się jak myśliwi wracający z obfitą zdobyczą. Żeby trochę ochłonąć, po obiedzie zrobiliśmy sobie małą wycieczkę nad morze. Żyć, nie umierać!!!

I tak powoli dotarłem do mojego kącika obyczajowo – politycznego, który nie jest tak błogi, jak nasze życie. Kolejna wiadomość o samobójczej śmierci prześladowanego homoseksualisty. Ta krew jest na rękach polityków i duchownych. Od czasu samobójstwa Dominika z Bieżunia, a potem Kacpra z Gorczyna nie tylko nie zrobiono niczego, by zapewnić bezpieczeństwo prześladowanym mniejszościom seksualnym, ale nie zrobiono też nawet małego kroku, by zakończyć prześladowania. Mało tego, duchowni katoliccy z pasją faszystowskich fanatyków przeprowadzili jedną z najbardziej zwyrodniałych propagandowych kampanii nienawiści w dziejach kościoła polskiego po 1989 roku, najpierw pod hasłem „GENDER”, a potem „LGBT”. A dziś się dowiedziałem o tym, że wspólnik pedofila z filmu Sekielskich, biskup Janiak, nachlał się jak świnia i trafił do szpitala z 3,44 promila alkoholu we krwi. Tak bełkotał, że podejrzewano udar. Sprawę…, tak tak…, próbowano wyciszyć. TYLKO NIE MÓW NIKOMU (nomen omen). Wyszła na jaw dopiero po kilku tygodniach (zdarzenie miało miejsce 2-go czerwca). Co jeszcze musi się stać, by suweren pogonił czarną hydrę i współpracujących z nią polityków?!

026. Od wieczorów filmowych do ucieczki na półwysep Cooley.

Sam nie wiem, jak te dni zleciały. O ile rozumiem, że wczorajsza, rozjaśniona piękną pogodą wycieczka na półwysep Cooley sprawiła, że dzień upłynął w tempie błyskawicy, to co się stało z pozostałymi dniami? Poprzednia moja notka ma datę 11.06.2020, a ja odnotowałem w pamięci jedynie dokończenie tegorocznych prac ogrodowych (od teraz zajmujemy się co najwyżej podlewaniem i usuwaniem świeżych chwastów) oraz obejrzenie czterech filmów. W międzyczasie trochę uganiałem się po domu w niekompletnej odzieży za moją Małżonką, ale o tym akurat nie będę się rozpisywał, by uniknąć nadinterpretacji, tudzież innych produktów ubocznych wyobraźni.

Róże Europy – Młode koty noszą wykrochamlone kołnierzyki.
Na Jowisza, jak ten wokalista fałszuje!

Po kolei: „Ziemia obiecana” Wajdy pozytywnie mnie zaskoczyła. Z różnych przyczyn nie dane mi było w skupieniu obejrzeć tego filmu, aż do teraz. Oglądało mi się to jak dobry thriller z akcją umieszczoną w latach raczkującego kapitalizmu. Co ciekawe, autorom udało się pokazać różne aspekty tamtego ustroju, bo oprócz wyzysku klasy robotniczej, obrazowane są też śmiertelne wyzwania przed jakimi stali sami kapitaliści: nieuczciwą konkurencję, podpalenia dla wyłudzenia odszkodowań, podpalenia dla doprowadzenia do bankructwa nieubezpieczonej konkurencji, zmowę kredytową, a także znane i z dzisiejszych czasów zjawisko molestowania seksualnego i mobbingu. Mówcie co chcecie, ale za wyjątkiem technicznych błędów typu „zbyt widocznych offów” wcale nie odczuwałem tego, że film powstał 45 lat temu.

Wojciech Kilar – Walc z filmu „Ziemia obiecana”.

„Manhattan” (1979), Woody Allena, to kolejny odcinek przygód tego samego typu bohatera, neurotycznego samca o wysokich wymaganiach wobec otoczenia przy jednoczesnej nadtolerancji dla siebie samego. Teraz sobie pomyślałem, że coś bardzo podobnego robi nasz Koterski ze swoim Adasiem Miałczyńskim. Oczywiście nie jest to ten sam typ psychologiczny, ale sama koncepcja utarczek z życiem na różnych jego etapach, jako nadrzędny pomysł na twórczość jest podobna. O tyle wolę Koterskiego, że ten przepracował temat, podczas gdy Allen zdaje się tkwić w swoich racjonalizacjach. Oczywiście każdy film Allena gwarantuje dobrą zabawę, nie tylko komediową, ale i intelektualną – lubujemy się ze Świechną w odgadywaniu, jakim chciał siebie autor pokazać, a co zza tego obrazu przebija.

Maanam – Parada słoni i róża.

„Zakochani widzą słonie” to ciekawa duńsko – islandzka produkcja (reżyser i scenarzysta jest Islandczykiem zdobywającym filmowe wykształcenie w Danii). Nietypowe spojrzenie na cenę, jaką płacimy za wybrany przez siebie tryb życia, bohaterami są kompletni utracjusze przeciwstawieni przykładnemu sędziemu (z zaskakującym finałem). Filmy skandynawskie mają to do siebie, że podchodzą ze zrozumieniem do każdego człowieka, jednocześnie unikając koloryzacji. Jak jest wynikająca z dekadencji bieda, to jest bieda, a jak jest zblazowanie i zmanierowanie, to jest (bez względu na przynależność społeczną). No i ten zachwyt nad codziennością. Jaka by nie była, warta pokazania, warta przeżycia. Nie znaczy to, ze skandynawscy bohaterowie nie stają przed problemem bezsensu życia, tyle że każdy na swój sposób z nim walczy, zamiast się poddać i narzekać.

Aerosmith – Permanent Vacation.

„Nieustające wakacje” (1980) Jima Jarmusha. Oooo…., tu autora poniosło, film składający się z samej symboliki, o ludziach uwięzionych w swoich zaburzeniach, ciągnący wszędzie za sobą samych siebie, niezmienionych. Coś o samotności introwertyków uciekających od społeczeństwa w szaleństwo. Ciężkie, tak do obejrzenia, jak i zrozumienia przekazu, zdecydowanie nie jest to kino familijne.

Cieszę się, że udało nam się zakończyć prace ogrodowe przed wznowieniem pracy zarobkowej po dość długim okresie „lockdownu”. Źle mi działa na psychikę, gdy coś nade mną wisi, a z drugiej strony mam tendencje do przeciągania „spraw do załatwienia”, tym razem jednak wyrobiłem się na kilka dni przed powrotem do pracy.

Wycieczka po półwyspie Cooley zawsze mnie nastraja radośnie. Zwłaszcza teraz, gdy pogoda okazała się dużo lepsza niż to, co nam prognozowano. Warto się nauczyć doceniać słońce w Irlandii. Jeśli zaś chodzi o sam półwysep: Niewysokie lecz strome, granitowe góry wznoszące się wprost od morza dają wspaniałe widoki na wszystkie strony świata. To z góry Carlingford najlepiej podziwiać panoramę gór Mournes, ale jest i coś dla bardziej leniwych wycieczkowiczów. Miasteczko Carlingford łączy w sobie urok portowego grodu warownego i kurortu, gdzie zamek i obronne domy konkurują z pubami, restauracjami, kawiarniami i lokalnym rękodziełem. Świechna wszystko opisze u siebie, jak zwykle dokładniej niż ja, pochwalę się tylko, że udało nam się odnaleźć Proleek Dolmen oraz wedge tomb, obiekty starsze o pół tysiąca lat od piramidy Cheopsa w Gizie. Prawdopodobnie służyły jako grobowce, dodatkowo dolmen jest zorientowany tak, by w dniu przesilenia letniego, promienie wschodzącego słońca padały przez jego prześwit na Slieve Goulion, najwyższy szczyt hrabstwa Armagh. 5 tysięcy lat tradycji, czapki z głów!

Proleek Dolmen.

Na zakończenie trochę polityki. Zauważyliście, że propagandziści PiS uznali, że najlepszą drogą do reelekcji pana Andrzeja będzie podkreślenie jego homofobicznego buractwa. Nie będę tu czasu tracił na domysły, czy słusznie, czy niesłusznie, bo to się wkrótce okaże. Ja o czym innym. Mimo ewidentnych wpadek w mediach społecznościowych, gdy nasz Adrian wdawał się w niepotrzebne dyskusje, nie wyciągnął wniosków za grosz, mało tego, postanowił wdać się w pyskówkę ze znanym z ciętego języka Donaldem Tuskiem. Ledwie zaczął, a od razu dostał bęcki. Ten dialog znają już chyba wszyscy:

Andrzej Duda:

„Był Pan dwukrotnie namawiany, by się ze mną zmierzyć przez swoje środowisko. Wolał się Pan jednak schować za plecami MKB a pozniej RT. Wie Pan, jak się na taką postawę mówiło na podwórku? Cykor…”

Donald Tusk:

„Interesowała mnie konfrontacja z pańskim przełożonym. Ale, jak to mówią na podwórku…”

I pal sześć, że intelekt Andrzeja nie wytrzymał konfrontacji. Gorzej, że się na dodatek popłakał i zaczął skarżyć na wiecu wyborczym PiS, bo zły Donald się z niego nabija. Żeby było śmieszniej (gdyby komukolwiek umknął ten szczegół), kontrkandydatem Dudy jest Trzaskowski, nie Tusk. Zamiast komentarza, przypomnę wspomnienia dawnej nauczycielki późniejszego prezydenta teoretycznego znanego jako Adrian, Długopis, czy Budyń z Soczkiem lub Maliniak: „Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówił zawsze to, co ludzie chcieli od niego usłyszeć”.

025. Wędrówki, filmy i boże oraz boskie ciała.

Zaczęło się: Dopadło mnie wielkie „o jak mi się nie chce”! Pisać mi się nie chce, pracować mi się nie chce, włóczyć mi się chce, wyspać się po włóczędze chce mi się także. Krótkie wycieczki po okolicznych pagórkach odbyte w celu przetestowania „boskich butów górskich” jedynie to pragnienie podsyciły. Uwielbiam ten stan, kiedy po prostu jestem tu i teraz „w tak pięknych i niepowtarzalnych okolicznościach przyrody”, gdy nie ma czegoś takiego jak pośpiech. Wycieczka podobna do tej czwartkowej, spokój, reset, właściwie nic ponad to, co opisywałem w poprzedniej notce, za to parę słów dodam do relacji Świechny o obejrzanych przez nas ostatnio filmach (kliknij tu, jeśli Cię ten post interesuje).

Kult – Posłuchaj to do ciebie.

7 uczuć Koterskiego, to przede wszystkim świetny film edukacyjny. W sposób bezpośredni pokazuje konsekwencje tradycyjnego wychowania „chłopiec ma być twardy i nie może płakać, dziewczynka ma być posłuszna, miła i nie może się gniewać”, uzależnień rodziców (w tym pracoholizmu), lekceważenia potrzeb dziecka (dzieci i ryby głosu nie mają). Warto go obejrzeć, bo niewiele powstało filmów poruszających zagadnienie impaktu patologicznego, konserwatywnego wychowania na życie dziecka. Oczywiście można problemy przemilczać, nawet niedawno oglądaliśmy inny film, tym razem dokument, między innymi o ukrywaniu patologii wychowawczej. To była rzecz o Wojciechu Młynarskim, dotkniętym chorobą dwubiegunową, przez co jego dzieci wychowywane były nieadekwatnie do stopnia rozwoju. Dziś żadne z nich nie nazwie swego dzieciństwa łatwym, dużo by mogli za to opowiedzieć o cenie, jaką im przyszło płacić za perfekcjonizm i pracoholizm ojca.

Marillion – Childhoods End/ White Father.

Ze spraw innych: Pamiętacie, jak kilka dni temu podczas manifestacji w Waszyngtonie odgrażający się wszystkim wkoło rasista Donald Trump popuścił w majty i schował się do schronu w Białym Domu? Gdy zaś służby opanowały sytuację i oczyściły drogę do pobliskiego kościoła, wtedy „dzielny” prezydent otoczony policją, tajniakami etc. odwiedził tę świątynię. To nam pokazał odwagę, hohoho, wielki brat jest pod wrażeniem! Tak mi się to skojarzyło z naszym rodzimym tchórzem z Żoliborza, który „dzielnie” chodzi w różne miejsca, pod warunkiem że najpierw obstawią go kulsony z tajniakami i partyjniokami. Ot, choćby gdy w Sejmie otoczony swymi międzypośladkowymi lży tych, którzy dobrowolnie zrezygnowali z czopkowania jego niedołężnej mości. Ale nie to mnie bawi najbardziej. Najzabawniejsze jest, jak prezesowy ewidentny brak panowania nad sobą, tłumaczą jego niewolnicy. Na przykład posłanka Emilewicz udała niedosłyszącą i w ogóle niczego nie słyszała, za to premier teoretyczny Morawiecki szał prezesa nazwał „męskimi słowami”. Nie wiem, nie znam się, ale mnie to się kojarzy ze słowami żulerskimi – z jednym zastrzeżeniem – czynni alkoholicy płci męskiej raczej rzucają mięsem, „chamską hołotą” operują raczej ich partnerki od spożywania dziwnych płynów. Zresztą, wyobraziłem sobie taki oto literacki opis sejmowego incydentu:

Prezes Pan:

Chamska hołota.

Posłanka Emilewicz:

Nic nie widziałam, nic nie słyszałam.

Premier teoretyczny:

Na Jowisza. Jakiż pan prezes jest męski! To im pan dogadał. Sam bym lepiej tego nie wymyślił. To znaczy, chciałem powiedzieć że nikt na świecie nie może się równać z pańskim męskim geniuszem!

Parasolowy Bredziński:

O tak, o tak, bezsprzecznie, co za męskie słowa. Ja to chciałbym być taki męski, zawsze chciałem być takim męskim mężczyzną.

Kuwetowy Płaszczak:

Na pewno nie tak bardzo, jak ja, prawda nasz najbardziej męski prezesie?

Nagle dzwoni prezesowy telefon, a głos w słuchawce mówi:

– Tu prezydent kandydat na prezydenta dzięki pańskiej łasce, panie prezesie. Wszystko słyszałem. Jaki pan jest męski. Jest pan moim największym wielbicielem. Chciałbym umieć tak jak pan, wszystko po męsku. Może podpisać jakąś ustawę albo nominację? Jakby co, to do usług, polecam się na przyszłość. Taki mężczyzna, no, no no…..!!!

Marek Koterski – Nic śmiesznego – Twardziel Czarek Pazura.

Mógłbym tak zmyślać w nieskończoność, co partyjnioki mogą w takiej chwili improwizować, by się przypodobać prezesowi, ale mnie zastanawia jedno: Gdy oni już po wszystkim tego męskiego mężczyznę grupowo odprowadzają do limuzyny, żeby mu się krzywda nie stała, a on przed drogą z sali plenarnej na Żoliborz zapragnie skorzystać z sejmowej toalety, to czy oni mu najpierw oczyszczają przedpole sprawdzając, czy pilna potrzeba nie zatrzymała tam kogoś z opozycji? A jeżeli tak, to co robią, by ochronić swojego męskiego mężczyznę przed tak niebezpiecznym spotkaniem? Kto w ogóle jest odpowiedzialny za to, by do uszu prezesowych dochodziły tylko pochwały. By oczy spoglądające w najpiękniejsze męskie oczęta naszego mężczyzny były oczami wystarczająco oddanymi i uniżonymi, przepełnionymi wdzięcznością i miłością? Bo jak to pięknie ujął wspomniany w dzisiejszej notce Wojciech Młynarski: „Po co babcię denerwować?”.

Wojciech Młynarski – Po co babcię denerwować.

Ze spraw bieżących: Dziś wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti spożywają Boskie Ciało Wielkiej Wszechwiedzącej Węglowodanowej Istoty, a dzieje się tak, by bez potrzeby nie mnożyć i tak już licznych w Polsce świąt, stąd pomysł podłączenia się pod datę już zajętą na (co za przypadek) Boże Ciało. Jako sympatycy spożyliśmy ze Świechną makaron w rosole i dyskutowaliśmy o dziwnym zwyczaju wycinania milionów młodych brzózek w celu ozdobienia ołtarzy i ogołacania okolicy z wszelkich kwitnących o tej porze roku kwiatów. Zdradzimy Wam, że znamy sposób na zakończenie tego durnego barbarzyństwa. Wystarczy nie brać w tym udziału. Wyobrażacie sobie, żeby jakikolwiek ksiądz własnoręcznie zbudował cztery ołtarze, ściął do ich przystrojenia cztery brzozy, a potem biegał po okolicy zrywając płatki kwiatów, by sobie samemu sypać je pod nogi, trzymając nad sobą samym baldachim, by niesiony przez niego samego w dużej ilości wafel pszenny, czuł się doceniony tym, że ma pod sobą dywan z kwiatów? No, ale rozumiem, bywają tacy wierni, którym się wydaje, że muszą. Wyobrażacie sobie, co za kilka tysięcy lat będą pisać historycy badający kulturę dzikich nadwiślańskich plemion o tym dość cudacznie dla laika wyglądającym obrzędzie? Zwłaszcza po tym, jak w zeszłą niedzielę odczytano w kościołach list biskupa Janiaka, znanego ze swej przestępczej współpracy z księdzem – gwałcicielem dzieci, który nie tylko nie uważa umożliwiania księżom pedofilom dostępu do kolejnych ofiar za nic złego, ale wręcz sam siebie uważa za ofiarę nagonki, a nie za ofiarę swej zwyrodniałej do cna podłości. Nie to, żebym był jakoś zdziwiony Janiakiem, ale jak uczciwy człowiek może to dobrowolnie finansować?

020. O skutkach mylenia dni tygodnia i nie tylko.

Niedzielę rozpocząłem od pomylenia jej z poniedziałkiem. Dziarsko wybierałem się do otwartego po pandemicznej przerwie sklepu ogrodniczego, a moja pewność siebie była tak wielka, że Świechna z dużą dozą niepewności zapytała, czy otwarcie nie nastąpi następnego dnia. Gdy na f-b znalazłem info, że sklep otwierają w poniedziałek, od razu przekazałem to lubej z myślą, że zaraz wskakujemy w samochód, gdy tymczasem sprowadzony zostałem na ziemię spokojnym „To znaczy jutro. Jutro jest poniedziałek”!

Wracając do niedzieli…, zebrało mi się na wspomnienia. Lata czarnej dupy, początek stanu wojennego, nastroje minorowe, skrajnie antyrządowe. Miałem 11 lat i widziałem już czołgi na ulicach (obserwowałem przejazd kolumny pancernej do pacyfikacji ZA. Puławy – naliczyłem ponad 30 czołgów i ok 70 bojowych wozów piechoty), za cholerę nie rozumiałem co to znaczy, była to dla mnie raczej ciekawostka, ale nastroje grobowo – kontestacyjne były wyczuwalne nawet dla takiego łebka. W kwietniu 1982 władza podjęła próbę rozładowania napięcia i zezwoliła na coś, co miało się stać legendą: Listę Przebojów Programu III PR. Prowadził ją Marek Niedźwiecki, a można w niej było usłyszeć oprócz zagranicznych gwiazd rocka, niekoniecznie lubianą przez władze PRL czołówkę polską: Perfect, Maanam, TSA, Republikę. Pamiętam, że kibicowałem ulubionym zespołom mocniej, niż reprezentacji piłki nożnej. Oczywiście nie miałem żadnego osłuchania muzycznego, mój gust również daleki był od wyrafinowanego, można powiedzieć że gówno się znałem na muzyce, ale wiedziałem co znaczy „chcemy być sobą” i „biała flaga”, a dwa lata później wiedziałem także, że Kora nie straszy Kreona z tragedii Sofoklesa, ale że zwraca się do dużo bardziej realnej postaci (czy dziś na Żoliborzu ją słyszą?). Dobrze się złożyło, że istnienie legendarnej listy zostało zakończone utworem Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój” i tak przejdzie do historii. Z momentem odejścia Niedźwieckiego Lista przebojów Programu III wraca w najczarniejszą dupę stanu wojennego, zamienia się w Listę TRUJKI i dobrze by było, by poprowadzić ją zechciał PiSowski partyjniok, prokurator stanu wojennego, Stanisław Piotrowicz wraz z Plugawym Krystynem, Julią Przyłębską i z nowo odkrytym raperem znanym jako Ostry Cień albo D.U.P.A.! Wykonawcy zmienią się również, być może usłyszycie tam Zenona Martyniuka ze Sławomirem, nie wątpię że współprace chętnie podejmą bracia Golce i grupa Pectus. Do tych ostatnich dwa słowa: Jak tam, marni PiSowscy prowokatorzy? Nie udało się wystawić na żer waszej trollowni byłych prezydentów. Takim słodkim, niewinnym głosem ich nominowaliście, a oni was olali!!! DZIŚ JUŻ TYLKO CHUJKI PRACUJĄ DLA TRUJKI (nie poprawiać)!

Perfect – Chcemy być sobą.

Rozmawialiśmy też o komentarzach do dokumentu braci Sekielskich „Zabawa w chowanego”. Jeden z najciekawszych, bo patrzących znacznie szerzej, niż samą pedofilię, przeczytaliśmy na łamach KATOLICKIEGO CZASOPISMA „WIĘŹ”. Serdecznie zachęcam do przeczytania – kliknij tutaj. W dużym skrócie: Autorka robi katolikom gorzki rachunek sumienia, wypominając że to oni sami zrobili z duchownych święte krowy, postawili ich zarówno ponad prawem, jak i ponad obowiązkami wynikającymi z posługi kapłańskiej, do tego stopnia, że nikt nawet nie próbuje pójść do swojego biskupa z problemem, bo wie, że nie zostanie wysłuchany. Temat nie jest istotny, tak po prostu jest, biskupi mają ich w dupie, a wierni traktują to jak normę i nie widzą w tym nic złego. Najsmutniejsze jest to, że artykuł zawiera sprawy oczywiste, a wymaga on wyróżnienia, jakby był odkryciem na miarę elektryczności.

Bob Dylan – Hurricane.

Dużo się działo w niedzielę, bo wieczorem zarezerwowaliśmy sobie czas na obejrzenie wstrząsającego filmu fabularnego Macieja Pieprzycy „Jestem mordercą” (2016), opartego na motywach śledztwa w sprawie „wampira z Zagłębia”. Film bardzo dobry aktorsko, choć naprawdę na wyżyny wybiła się grająca drugoplanową rolę Agata Kulesza. Nie dość, że dała się oszpecić, to jeszcze zagrała taki lokalny koloryt, jakby się tam wychowała. Oczywiście strasznie na mnie wpłynął temat, kolejny dowód na to, że trio śledczy – prokuratura – sądy, to zorganizowana grupa przestępcza. Hańbą jest, że tak w PRL, jak i RP po roku 1989 nie został skazany żaden przestępca sądowy i żadnemu to nie grozi.

Daab – W moim ogrodzie.

W poniedziałek oczywiście nie mogłem odpuścić zakupu brakujących roślinek. Długo, bardzo długo przyglądaliśmy się ofercie, ostatecznie decydując się na 6 żurawek (po dwie w każdym z dostępnych kolorów), 3 różne lawendy i jeden krzaczek rozmarynu. Do tego farba do malowania szopki i płotu, pędzel – można pracować nad wyglądem naszego gniazdka.

Dziś sadziliśmy krzaczki. Coraz częściej nasze życie przypomina mi bajkę dla dzieci. Taką o szczęśliwych zwierzątkach mieszkających na wsi w swoich domkach, gdzie na ulicach pozdrawiają wszyscy wszystkich, a każda aktywność spotyka się z życzliwym zainteresowaniem – niezależnie od tego, czy idziesz na spacer, pobiegać, wybierasz się do sklepu, czy pracujesz w ogródku. Trochę jak w Misiu Uszatku, choć bardziej przypomina mi to jakieś anglojęzyczne bajki współczesne. Patrzę sobie na moją Świechnę i jestem szczęśliwy. Gdy miałem 20-30 lat, zdawało mi się, że w związku będę potrzebował jak powietrza „urlopów od małżeństwa”, czyli „wyskoków za miasto” z kumplami, byłem przekonany, że moja dusza włóczykija będzie tego wymagać. I patrzcie: Okazało się, że Świechna ma taką samą duszę, więc nie potrzeba nam „urlopów”, bo najbardziej lubimy przebywać ze sobą, włóczymy się razem. Po plażach, klifach, po górach, ulicach miast, galeriach (młodszym czytelnikom przypominam, że to takie miejsce, gdzie można obejrzeć dzieła sztuki: obrazy, rzeźby, fotografie…). Niedługo minie 3 lata, gdy się po raz pierwszy zobaczyliśmy na żywo. Od tego czasu byliśmy razem w tylu pięknych miejscach, że można by z nich zrobić kilkutomowy przewodnik, widzieliśmy razem tyle wspaniałych filmów i spektakli, odbyliśmy niewyobrażalną ilość dyskusji…, wydaje mi się, że nigdy nie było inaczej. Najlepsze jest jednak to, że wszystko znajdowaliśmy „na wyciągnięcie ręki”. Nie jeździliśmy z biurami podróży w poszukiwaniu egzotyki, choć jeśli trafi się okazja, skorzystamy i z tego. Po prostu żyjemy w pięknym świecie, wszystko mamy pod ręką. Nawet sąsiadów mamy wspaniałych. Jak z bajki 🙂

018. Ciężkie sprawy do szybkiego załatwienia.

Aura coraz częściej zahacza o rejestry letnie. Nie nazwę tego „stabilizacją”, bo w Irlandii nie ma czegoś takiego, jak pogoda ustabilizowana, ale słońce, słaby wiatr i temperatura 15C+ występują coraz częściej. Wczorajszy wyjazd po chleb był przyjemnością, ludzie od słońca robią się tu jeszcze bardziej radośni niż w szare dni, nawet oczekiwanie w kolejce dość daleko wystającej poza sklep (obowiązuje social distancing) było stanem raczej miłym, ja przynajmniej lubię pogrzać kości na słońcu.

Po zakupach byłem nadal nastawiony na czyn, a że właśnie przypomniałem sobie pewną maksymę (gdy długo nie myjesz samochodu, gdzieś smuci się gołąb), postanowiłem podzielić się dobrym nastrojem z ptakami. Radośnie wjechałem na myjnię, po czym nie zatrzymując nawet na moment samochodu, zawróciłem – ilość osób, które wpadły na ten sam pomysł zmieniła moje plany.

Marek Grechuta – Może usłyszysz wołanie o pomoc.

Kilka dni temu Świechna po raz kolejny podjęła próbę pomocy w zbiórce dla Norberta. Klikając tu – w ten akapit, możecie przeczytać, co ma do powiedzenia na ten temat, ja ze swej strony dołączam się tutaj:

Małe ćwiczenie na wyobraźnię:

Krok 1. Wyobraźmy sobie, że budzimy się w sytuacji, gdy nie możemy w żadnym temacie liczyć na rodzinę i dowiadujemy się, że mamy ciężką postać cukrzycy.

Krok 2. Wyobraźmy sobie, że żyjemy w biednej wsi na Lubelszczyźnie – nawet do sklepu daleko.

Krok 3. A potem następuje lawina: Powoli organizm odłącza coraz to inne narządy, powoduje to serię schorzeń wymuszających coraz to nowe, kosztowne terapie, a także amputację nogi. Coraz częściej „odcina Wam prąd”, zasypiając nie wiecie, czy rano otworzycie oczy. Ze śpiączki można się wybudzić albo i nie, a to mała wieś, pomoc jest daleko. Jest oczywiście PAŃSTWO, które ma konstytucyjny zapis o bezpłatnej pomocy medycznej, więc byle pijany siurek może za darmo iść do przychodni po zwolnienie kacowe, a byle hipochondryk również gratisowo przyjdzie zająć lekarzowi pierwszego kontaktu cenne pół godziny pracy swoimi urojeniami. Na nich to Państwo wywala grubą kasę, przez co przewlekle chorym przyznaje symboliczną rentę, która w całości wydawana jest na lekarstwa – na nic więcej nie starcza. Ogarniacie swoją sytuację? Teraz jesteście na wsi, bez nogi, z groźbą śpiączki, a rentę zaraz po otrzymaniu wydajecie na miesięczny zapas lekarstw, bez których pozostałe członki wam zaczną odpadać, a któregoś ranka po prostu nie wstaniecie i nawet nikt Waszej nieobecności nie zauważy. I wydaje się, że to koniec, gdy nagle pojawia się REALNA POMOC. Prowokacyjnie spytam, czy myślicie, że może ze strony instytucji ironicznie nazywającej się „Pro-life”? W końcu rodzina sprowadziła Was z niebytu na żyzną Lubelszczyznę, a potem umyła rączki. Żartowałem, chachacha….!!! Przecież oni nie są od życia, tylko od zygoty. Wam pomaga dobry człowiek, który przyjął Was pod swój dach, również mieszka na wsi, tak jak Wy nie ma nogi, na szczęście nie ma cukrzycy i uważa, że przyjaźń i ludzka solidarność ważniejsza jest od pieniędzy. No i teraz dwie renty przypadają na jedno mieszkanie, a nie na dwa. Tyle dobrych wieści. Ceny leków się nie zmieniły. Na rękach brakuje miejsc, by się wkłuć w żyłę. Sytuację uratowałaby pompa insulinowa, ale polski system opieki zdrowotnej woli sponsorować zasrańców wyłudzających zwolnienia lekarskie (jak nie przymierzając znana z tego procederu PiSowska prezes Trybunału Konstytucyjnego, niejaka Przyłębska Julia), niż leczyć realnie chorych – pompy od Państwa nie będzie. Kosztuje 25 tysięcy złotych. To nie jest jakaś niewyobrażalna kwota, dziesięć razy tyle odprawy dostaje „z zawodu dyrektor” spółki skarbu państwa, którego partia rządząca zastępuje nowym „z zawodu dyrektorem”, którego zmienią za trzy miesiące i jemu również wypłacą dziesięć razy tyle. Możecie liczyć tylko na siebie. Nie pójdziecie protestować, bo partyjne trolle Was zgnoją, a jak będzie trzeba, to i zadepczą – widzieliśmy to podczas protestu niepełnosprawnych.

Macie ponad 40 lat, więc nie wzbudzicie takiego wzruszenia darczyńców, jak chore dziecko. Mimo to, WOŁACIE O POMOC – i nie chodzi tu o modlitwę.

Norbert i Andrzej zbierają pieniądze na pompę insulinową. KLIKNIJCIE TU – W TEN AKAPIT, JEŻELI CHCECIE POMÓC. Spójrzcie na liczby. 1350 udostępnień, a uzbierali jedynie 3148 złotych (godzina 16.00 czasu greenwich, piątek 15-go maja 2020). Gdyby każdy z niepłacących udostępniających przelał choć 10 złotych, chłopaki mieliby już połowę wymaganej kwoty. Jednak tysiąc trzysta pomnożone przez zero złotych daje złotych zero. Zebraną dotychczas kwotę zrobiło 46 osób, które coś przelały. Norbert i Andrzej – w przeciwieństwie do mnie – są bardzo wierzący i w życiu by tego nie powiedzieli, co powiem teraz ja. Zwracam się do Czytelników: Jeżeli jesteście niewierzący, po prostu zróbcie to, co możecie pamiętając, że każda niewielka kwota przelana na koto zbiórki jest tym, co robi wynik. Jeżeli zaś jesteście wierzący i uważacie, że modlitwa Wam pomaga, choć raz w życiu pomódlcie się właśnie o to, by modlitwa Wam pomogła, nie zastępujcie modlitwą o cudze zdrowie realnej pomocy. Nie mam na dzień dzisiejszy informacji, ile teraz przeciętnie rzuca się na tacę i nie jestem pozyskaniem takiej wiedzy zainteresowany, ale możecie jednorazowo przekierować taką kwotę tam, GDZIE JEJ BRAK NA CO DZIEŃ, BRAK NA NIĄ NAWET NADZIEI, jeżeli tylko zechcecie. TU KAŻDA POMOC JEST POMOCĄ, A KAŻDE ZERO POMOCY, TO ZERO.

Przed chwilą mieliśmy szczęście delektować się obiadem zrobionym przez Świechnę. Taka mała radość w małym, ciepłym i przytulnym domku na wybrzeżu Morza Irlandzkiego. Rozmawialiśmy o tym, że Norbert nie zawsze ma możliwość przeżycia takiej przyjemności – ciągle musi być na diecie, na którą też potrzebne są środki finansowe. Przy okazji dziękujemy wszystkim tym, którzy dołączyli się do zbiórki.

Dżem – List do M.

Na zakończenie o wczorajszym seansie filmowym. W trybie niewyborczym, przypomnieliśmy sobie „Skazanego na bluesa” Jana Kidawy Błońskiego, czyli rzecz o Ryśku Riedlu. Powiem Wam, że prawie wszystko mnie tam drażniło. Ukrywanie genezy nałogu, etapu kuszenia beztroską zabawą, tej pozornej fajności, wspólnego z rówieśnikami przeżywania młodości. Nie zobaczyłem tego w filmie. Nałóg był jak jakaś tajemnicza siła otaczająca Ryśka nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego. Nie było widać wpływu destrukcji nałogu na rodzinę, choć małżonka i syn legendarnego wokalisty Dżemu mieli główne role w scenariuszu. Fatalnym scenariuszu próbującym opowiadać historię bez jej najistotniejszej części. Scenariuszu, który nawet nie próbował pokazać ogromu problemów, z jakim zetknęła się reszta grupy Dżem za sprawą nałogu Ryśka. W każdej sekundzie miałem wrażenie strasznego ślizgania się po temacie. Niemal każda scena była zrobiona tak, że podejrzewałem fikcję, zwykłe zmyślenia. Mimo tego wzruszałem się na tym filmie, ale nie z powodu obrazu, a muzyki. To kawał mojego życia, przyjaźni, pierwszych fascynacji i niedojrzałych miłości. W tekstach Ryśka jest skondensowana niedojrzałość wrażliwego nastolatka, który wie, że coś go gryzie, ale zupełnie nie wie jak temu zaradzić. Ja dorosłem i przeżyłem, Rysiek nie. Muzyka cały czas się broni. Jasnym punktem byli dorośli aktorzy: obsadzeni w głównych rolach Tomasz Kot i Jolanta Fraszyńska. Namalować takie postacie, mając do dyspozycji tak kiepski scenariusz i dialogi, to wyczyn nie lada. Nie unieśli tego aktorzy dziecięcy, ale to nie ich wina. Nie przyłożono się na castingu. Znam uczniów, którzy poradziliby sobie z tym, czego wymagały role dziecięce, to nie było nie do zrobienia, jednak zaniedbania ekipy położyły sprawę. Szkoda, bo to przecież legenda, inspiracja artystyczna i przestroga wychowawcza.

015. Nie tylko niewybory.

Zacznę od wiadomości dnia. Oczywiście nie są to „NIEWYBORY”, choć z pewnością historia uhonoruję tę operację Kaczyńskiego sławą porównywalną do Targowicy.

Obraz może zawierać: 1 osoba, stoi i w budynku
Znalezione na: Sok z Buraka.

Dla mnie najważniejszą informacją z dziś jest ustalenie daty PREMIERY FILMU SEKIELSKICH „ZABAWA W CHOWANEGO” na najbliższą SOBOTĘ 16-GO MAJA 2020 godz. 10.00, Youtube, czyli o ukrywaniu sprawców pedofilii przez wysokich dostojników kościelnych. Zapowiedź padła z ust głównego autora, Tomasza Sekielskiego w „SEKIELSKI SUNDAY NIGHT LIVE”. Oprócz zrozumiałego podekscytowania długo wyczekiwaną premierą, miałem też kilka spostrzeżeń dotyczących komentarzy trolli (w dużym stopniu na tym kanale spacyfikowanych). Pozostał „miękki trolling”, n.p. pytania w stylu „Kiedy zrobisz film o narażających swe życie dobrych misjonarzach”. Pan Tomasz nauczył się ze spokojem godnym najwyższego szacunku odpowiadać „Na razie nie planuję”, natomiast ja mam takie przemyślenia, że Kościół w żadnym wypadku nie dałby Sekielskiemu buszować wśród dokumentów finansowych zakonów misyjnych, ani tym bardziej wśród potencjalnych ofiar misjonarskich pedofilów, a film propagandowy, to Kościół sam potrafi nakręcić – żaden Sekielski nie jest im do tego potrzebny. Przypomnę, że jedną z najgłośniejszych afer pedofilskich była sprawa „Legionu Chrystusa” zaczynającego swą „MISJĘ” w Meksyku. Inny pupilek Jana Pawła II, abp Wesołowski również buszował w dziecięcych majtkach (znaczy się, „ewangelizował”) w nędznych, ubogich krajach jak Dominikana, Haiti i Portoryko (ostatnie lata jego działalności).

Piotr Bukartyk – Niestety trzeba mieć ambicję.

W tak zwanym międzyczasie przeczytałem, że niejaki Rydzyk Tadeusz grzmiał na antenie Radia Maryja, że „To jest wyziębienie religijności. Zrobili wprost panikę, ludzie się przestraszyli.” Następnie dodał „Dla mnie było to nie do przyjęcia, dla mojej wiary, że kościoły zamykali, a sklepów nie zamykali”. Tłumaczę zatem niedoinformowanemu redemptoryście: Oj, coś chyba tłuste dupsko ojca dyrektora zbyt długo pasione było cudzymi rękoma, skoro zapomniał że przeciętny obywatel dostęp do żywności ma w sklepie. Bez jedzenia człowiek umiera. Bez wizyt w kościele żyje całkiem nieźle, o czym przekonał się świat w dobie koronawirusa.

Tymczasem w małej chatce na wybrzeżu Morza Irlandzkiego rozgrywa się dramat. Kot Ryszard od kilku dni znosi do domu upolowane ptaszki, część zjada prawie w całości, a część zostawia na prezent dla Świechny, która w porywach gniewu wystawia kotka symbolicznie za okno, on udaje że przyjął karę i za dwie minuty wraca z miną niewiniątka. Rozumiem Rysia, bo w końcu sami chcieliśmy mieć w domu drapieżnika, to mamy najprawdziwszego, ale również wolałbym, by swoje łupy zagospodarowywał na zewnątrz.

Idzie ochłodzenie. Jeszcze wczoraj byliśmy na spacerze dwukrotnie, rozkoszując się idealną pogodą przemierzaliśmy nasze plaże, odwlekając powrót do domu. Dziś mamy już zadziorny wicher, który nocą może odczuwalną temperaturę obniżyć nawet do (-3C). Dobrze, że mam Świechnę. Z pewnością nie będziemy się nudzić 😉