026. Od wieczorów filmowych do ucieczki na półwysep Cooley.

Sam nie wiem, jak te dni zleciały. O ile rozumiem, że wczorajsza, rozjaśniona piękną pogodą wycieczka na półwysep Cooley sprawiła, że dzień upłynął w tempie błyskawicy, to co się stało z pozostałymi dniami? Poprzednia moja notka ma datę 11.06.2020, a ja odnotowałem w pamięci jedynie dokończenie tegorocznych prac ogrodowych (od teraz zajmujemy się co najwyżej podlewaniem i usuwaniem świeżych chwastów) oraz obejrzenie czterech filmów. W międzyczasie trochę uganiałem się po domu w niekompletnej odzieży za moją Małżonką, ale o tym akurat nie będę się rozpisywał, by uniknąć nadinterpretacji, tudzież innych produktów ubocznych wyobraźni.

Róże Europy – Młode koty noszą wykrochamlone kołnierzyki.
Na Jowisza, jak ten wokalista fałszuje!

Po kolei: „Ziemia obiecana” Wajdy pozytywnie mnie zaskoczyła. Z różnych przyczyn nie dane mi było w skupieniu obejrzeć tego filmu, aż do teraz. Oglądało mi się to jak dobry thriller z akcją umieszczoną w latach raczkującego kapitalizmu. Co ciekawe, autorom udało się pokazać różne aspekty tamtego ustroju, bo oprócz wyzysku klasy robotniczej, obrazowane są też śmiertelne wyzwania przed jakimi stali sami kapitaliści: nieuczciwą konkurencję, podpalenia dla wyłudzenia odszkodowań, podpalenia dla doprowadzenia do bankructwa nieubezpieczonej konkurencji, zmowę kredytową, a także znane i z dzisiejszych czasów zjawisko molestowania seksualnego i mobbingu. Mówcie co chcecie, ale za wyjątkiem technicznych błędów typu „zbyt widocznych offów” wcale nie odczuwałem tego, że film powstał 45 lat temu.

Wojciech Kilar – Walc z filmu „Ziemia obiecana”.

„Manhattan” (1979), Woody Allena, to kolejny odcinek przygód tego samego typu bohatera, neurotycznego samca o wysokich wymaganiach wobec otoczenia przy jednoczesnej nadtolerancji dla siebie samego. Teraz sobie pomyślałem, że coś bardzo podobnego robi nasz Koterski ze swoim Adasiem Miałczyńskim. Oczywiście nie jest to ten sam typ psychologiczny, ale sama koncepcja utarczek z życiem na różnych jego etapach, jako nadrzędny pomysł na twórczość jest podobna. O tyle wolę Koterskiego, że ten przepracował temat, podczas gdy Allen zdaje się tkwić w swoich racjonalizacjach. Oczywiście każdy film Allena gwarantuje dobrą zabawę, nie tylko komediową, ale i intelektualną – lubujemy się ze Świechną w odgadywaniu, jakim chciał siebie autor pokazać, a co zza tego obrazu przebija.

Maanam – Parada słoni i róża.

„Zakochani widzą słonie” to ciekawa duńsko – islandzka produkcja (reżyser i scenarzysta jest Islandczykiem zdobywającym filmowe wykształcenie w Danii). Nietypowe spojrzenie na cenę, jaką płacimy za wybrany przez siebie tryb życia, bohaterami są kompletni utracjusze przeciwstawieni przykładnemu sędziemu (z zaskakującym finałem). Filmy skandynawskie mają to do siebie, że podchodzą ze zrozumieniem do każdego człowieka, jednocześnie unikając koloryzacji. Jak jest wynikająca z dekadencji bieda, to jest bieda, a jak jest zblazowanie i zmanierowanie, to jest (bez względu na przynależność społeczną). No i ten zachwyt nad codziennością. Jaka by nie była, warta pokazania, warta przeżycia. Nie znaczy to, ze skandynawscy bohaterowie nie stają przed problemem bezsensu życia, tyle że każdy na swój sposób z nim walczy, zamiast się poddać i narzekać.

Aerosmith – Permanent Vacation.

„Nieustające wakacje” (1980) Jima Jarmusha. Oooo…., tu autora poniosło, film składający się z samej symboliki, o ludziach uwięzionych w swoich zaburzeniach, ciągnący wszędzie za sobą samych siebie, niezmienionych. Coś o samotności introwertyków uciekających od społeczeństwa w szaleństwo. Ciężkie, tak do obejrzenia, jak i zrozumienia przekazu, zdecydowanie nie jest to kino familijne.

Cieszę się, że udało nam się zakończyć prace ogrodowe przed wznowieniem pracy zarobkowej po dość długim okresie „lockdownu”. Źle mi działa na psychikę, gdy coś nade mną wisi, a z drugiej strony mam tendencje do przeciągania „spraw do załatwienia”, tym razem jednak wyrobiłem się na kilka dni przed powrotem do pracy.

Wycieczka po półwyspie Cooley zawsze mnie nastraja radośnie. Zwłaszcza teraz, gdy pogoda okazała się dużo lepsza niż to, co nam prognozowano. Warto się nauczyć doceniać słońce w Irlandii. Jeśli zaś chodzi o sam półwysep: Niewysokie lecz strome, granitowe góry wznoszące się wprost od morza dają wspaniałe widoki na wszystkie strony świata. To z góry Carlingford najlepiej podziwiać panoramę gór Mournes, ale jest i coś dla bardziej leniwych wycieczkowiczów. Miasteczko Carlingford łączy w sobie urok portowego grodu warownego i kurortu, gdzie zamek i obronne domy konkurują z pubami, restauracjami, kawiarniami i lokalnym rękodziełem. Świechna wszystko opisze u siebie, jak zwykle dokładniej niż ja, pochwalę się tylko, że udało nam się odnaleźć Proleek Dolmen oraz wedge tomb, obiekty starsze o pół tysiąca lat od piramidy Cheopsa w Gizie. Prawdopodobnie służyły jako grobowce, dodatkowo dolmen jest zorientowany tak, by w dniu przesilenia letniego, promienie wschodzącego słońca padały przez jego prześwit na Slieve Goulion, najwyższy szczyt hrabstwa Armagh. 5 tysięcy lat tradycji, czapki z głów!

Proleek Dolmen.

Na zakończenie trochę polityki. Zauważyliście, że propagandziści PiS uznali, że najlepszą drogą do reelekcji pana Andrzeja będzie podkreślenie jego homofobicznego buractwa. Nie będę tu czasu tracił na domysły, czy słusznie, czy niesłusznie, bo to się wkrótce okaże. Ja o czym innym. Mimo ewidentnych wpadek w mediach społecznościowych, gdy nasz Adrian wdawał się w niepotrzebne dyskusje, nie wyciągnął wniosków za grosz, mało tego, postanowił wdać się w pyskówkę ze znanym z ciętego języka Donaldem Tuskiem. Ledwie zaczął, a od razu dostał bęcki. Ten dialog znają już chyba wszyscy:

Andrzej Duda:

„Był Pan dwukrotnie namawiany, by się ze mną zmierzyć przez swoje środowisko. Wolał się Pan jednak schować za plecami MKB a pozniej RT. Wie Pan, jak się na taką postawę mówiło na podwórku? Cykor…”

Donald Tusk:

„Interesowała mnie konfrontacja z pańskim przełożonym. Ale, jak to mówią na podwórku…”

I pal sześć, że intelekt Andrzeja nie wytrzymał konfrontacji. Gorzej, że się na dodatek popłakał i zaczął skarżyć na wiecu wyborczym PiS, bo zły Donald się z niego nabija. Żeby było śmieszniej (gdyby komukolwiek umknął ten szczegół), kontrkandydatem Dudy jest Trzaskowski, nie Tusk. Zamiast komentarza, przypomnę wspomnienia dawnej nauczycielki późniejszego prezydenta teoretycznego znanego jako Adrian, Długopis, czy Budyń z Soczkiem lub Maliniak: „Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówił zawsze to, co ludzie chcieli od niego usłyszeć”.

009. Nihilizm, cynizm, sarkazm, orgazm.

Jaka jazda! Dwa wieczory, dwa filmy Woody Allena z lat dziewięćdziesiątych: „Mężowie i żony” (1992) i „Przejrzeć Harry’ego” (1997). Całkowicie rozbraja mnie pewien paradoks: W obu filmach, podobnie zresztą jak w większości pozostałych dzieł tej legendy filmu, postaci rozmawiają ze sobą takim samym tonem, na podobne tematy, zachowują się powtarzalnie i przewidywalnie. Prawie każdy mężczyzna ma mózg Woody Allena, prawie każda kobieta, ma jeden z trzech typów mózgów, jakie jest on sobie w stanie wyobrazić u kobiety (1. Znerwicowana intelektualistka. 2. Młoda, poszukująca autorytetu intelektualistka. 3. Mało inteligentna i swobodna seksualnie kobieta z niższej klasy, często prostytutka lub instruktorka aerobiku). Teoretycznie tych filmów nie powinno się dać oglądać zwłaszcza, że intelektualiści, którzy tam najwięcej gadają, wałkują te same teksty. I tu następuje wspomniany PARADOKS: Te filmy cały czas się bronią. Są dobre, śmieszą, a opis zafiksowań emocjonalnych jest aż za bardzo wiarygodny.

Przy tej okazji dokonałem swojego małego odkrycia: Jeżeli za pewnik przyjąć to, co się rzuca w oczy każdemu miłośnikowi filmów Allena, czyli że opisuje swoje frustracje, problemy twórcze, towarzyskie, psychiczne i seksualne, to mamy do czynienia z wyjątkowym okazem wiecznego gówniarza – niedojrzałego emocjonalnie facecika, który innym stawia wysokie wymagania, bezgraniczną tolerancję rezerwując dla siebie samego. W każdym filmie do stałych związków wybiera kobiety z poważnymi deficytami emocjonalnymi, jednocześnie śliniąc się bezwstydnie do każdej atrakcyjnej dwudziestolatki, które zawsze podrywa w ten sam sposób (na mentora doceniającego potencjał twórczy kobiety mogącej być jego córką, bądź wnuczką) i wiecznie zostawiając sobie tę samą żenującą furtkę do ucieczki, ba, nawet do tego, by się nie angażować za bardzo, która się sprowadza do ogranych słów „jesteś młoda, piękna, inteligentna, dasz sobie radę, ja ci tylko przeszkadzam, zasługujesz na kogoś lepszego”. Jeżeli on w życiu jedzie na takich tekstach, jest to naprawdę cholernie słabe, a ponieważ sobie z tego doskonale zdaje sprawę, gdyż wielokrotnie to zintelektualizował w swoich filmach, jest to słabe po tysiąckroć. I piszę to nie jako samozwańczy sędzia, a raczej jako człowiek dostrzegający zaburzenia, które za każdym razem kończą się tak samo: Pod względem uczuciowym, Woody Allen zawsze zostaje z ręką w nocniku. Po prostu zapisuję taką obserwację: Facet nie daje ani sobie, ani partnerkom szans na związek, wie o tym, a mimo to niczego nie zmienia, by za każdym razem zostać sam.

Fatamorgana.

Oprócz wieczorów filmowych były dnie, a te minęły pod znakiem słonecznej, lecz wietrznej pogody, co w Irlandii oznacza mniej – więcej tyle, że na słońcu i w miejscach osłoniętych od wiatru można chodzić w t-shircie, a na plaży lub w cieniu niezbędne są koszula, polar i kurtka przeciwwiatrowa. Dni są słoneczne z lekką mgiełką, która na naszej plaży w godzinach popołudniowych tworzy stałą i wyraźną fatamorganę – gdy patrzymy w stronę Dublina, naszym oczom ukazuje się powiększony obraz pełnomorskiego promu pasażerskiego w miejscu, w którym żaden prom nie pływa. Jak się domyślacie, korzystamy z pogody i łazimy po naszym wybrzeżu. Potem się wszystkim zachwycamy, rozmawiamy o tym, a i tak kończy się na tym, że szepczemy sobie czułe słówka albo podziwiamy intelekt i spokój kota Ryszarda.

Po prostu – Buty.

Jesienią byłem zmuszony wyrzucić moją ulubioną i niezawodną parę butów trekingowych na ciężki teren. Kochałem je miłością prawdziwą – od roku 2007 dawały mi pewność, chroniły mnie, były ze mną w Beskidzie Niskim, Beskidzie Wysokim, wielokrotnie Karkonoszach (20-30 razy), w Masywie Śnieżnika, Górach Stołowych, z 20-30 razy w Górach Mournes, jakieś 10 razy w Górach Wicklow z Lugnaquillą na czele, dwukrotnie na Carrautnohill, dwukrotnie na Brandon Mountan, dwukrotnie na Ben Bulben, na Errigal, Slieve League, Croagh Patrick, każdego roku kilka razy na Carlingford Mountain oraz licznych pomniejszych wzniesieniach i klifach. W końcu pięta zaczęła gubić wkładkę amortyzującą (jeżeli wiecie jak wyglądają buty Meindla klasy B), pozostawiając jedynie grożący w każdej chwili rozpadnięciem zewnętrzny szkielet. Dziś zamówiłem nowe cacko od Meindla, połasiłem się na skórę licową z goretexem i vibramem w klasie sztywności BC. Wyobraźcie sobie, że najlepszą cenę oferował sklep wysyłkowy w Helsinkach. Z ziemi fińskiej do iryjskiej, niech no tylko się skończy pandemia!!!