142. Kultura, to jest coś takie ważne dla Narodu…, takie…, że się w pale nie mieści!

Uwaga, uwaga, będzie o nowościach! Rzadko się zdarza, bym w ciągu miesiąca obejrzał 3 świeżością premiery pachnące filmy, więc szkoda by było to przemilczeć. Zanim przejdę do recenzji, krótkie przypomnienie, co to jest kultura, bo pod teoretycznym przewodnictwem Piotra „Tableta” Glińskiego mogło się nam wszystkim zdać, że to Żenek w operze lub Brzozowski na Eurowizji.

Janusz Gajos – Kultura.

Dziwni są ci Jankesi. Zamiast biadolić przed obejrzeniem filmu, że Martin Scorsese w złym świetle przedstawia Amerykanów, zamiast wynieść obronę morderców na sztandary narodowe, wysyłać pogróżki odtwórcom głównych ról i oprzeć o to kampanię wyborczą, jakoś tak siedzą cicho, jakby honoru nie mieli. A przecież „Czas krwawego księżyca/ Killers of The Flower Moon” (2023) opowiada o chciwych białych osadnikach, którzy nie dość, że wypchnęli Indian z plemienia Osagów z ich ziem, to jeszcze zaczęli ich mordować, gdy się okazało, że resztki terenów, które pozostały przy rdzennych właścicielach są bogate w ropę naftową. Oj, wziąłby się Duda za takich, oj wziąłby! Byłoby „Tylko świnie siedzą w kinie” plus klasyczny już monolog o twardkości.

Andrzej Duda + pianino – Musisz być twardy.

Wracając do filmu: To prawie 3 i pół godziny spokojnie, bez nadmiernych fajerwerków rozwijającego się westernu, czy może raczej kryminału ukazującego urealnioną twarz białego osadnictwa pełnego wiecznie pijanych i brudnych, uzbrojonych meneli, chętnie bawiących się swą bronią (scena ze strzelaniem w dzwon), przywodzących na myśl polską szlachtę machającą szabelkami (oczywiście gdzieś w karczmie przed niewidocznym wrogiem). Do tego nieprzesadnie inteligentni złoczyńcy, którzy wielokrotnych zbrodni dokonują nie dlatego, że mają jakiś świetny plan, lecz raczej z powodu braku chęci i możliwości ich ścigania przez stróżów prawa. Bandyci przypominają okrutnych gangsterów-nieudaczników z „Fargo” braci Coen. Do zdemaskowania ich szczwanego planu wystarczy tylko ktoś uzbrojony i żywy, co niekoniecznie jest tam prostym warunkiem do spełnienia. Jeżeli ktoś liczy na pojedynek przenikliwych detektywów z geniuszami zbrodni, zawiedzie się srodze. Nie doczekamy się też widowiskowych walk rewolwerowców. Za to jeżeli interesuje Was mechanizm powodujący, że człowiek marnego charakteru w patologicznym środowisku nieuchronnie wciągany jest w wir przestępstwa, będziecie zachwyceni. Do tego wspaniała gra aktorska z Di Caprio grającym DeNirem bardziej, niż sam De Niro, któremu zmarszczki uspokoiły odrobinę twarz i genialna Lily Gladstone, która niewiele mówiąc gra wszystko od oddanej miłości po strach, zranienie i nieufność. Zresztą brak jest w obsadzie osoby, do której interpretacji mógłbym się przyczepić. Wrażenie autentyczności utrzymuje się na długo po seansie. Fabuła oparta jest na faktach, więc tym bardziej zachęcam do obejrzenia.

Nie bez powodu od samego początku stymulowałem czujność „łobrońcuf płolskości”, bo recenzja druga dotyczyć będzie osławionej „Zielonej granicy”, w temacie to której tak chętnie wypowiadali się ci, którzy co prawda filmu nie widzieli, ale chcieliby powiedzieć na jego temat kilka słów. W ogóle to czegoś w tym zamieszaniu nie rozumiem: Skoro powinniśmy być tacy dumni z pograniczników, którzy „obronili granicę” przed „pociskami Putina”, to każdy obrońca powinien wraz z rodziną iść na ten film i z dumą pokazywać: TAK SŁUŻYŁ TATUŚ, ciężko było, przesłuchiwałem całą noc! Z uwagi na dobro polskiej armii zarządzam przerywnik muzyczny na zmianę pampersa!

Kazik – Przesłuchiwałem całą noc.

Sam zaś film jest oparty na emocjach. Wychodziłem z seansu pod dużym wrażeniem, lecz wraz z upływem czasu mój entuzjazm nieco stygł. Owszem, cały czas uważam, że Polacy powinni zobaczyć ten obraz, jednak nie sądzę, by mógł on mieć szanse oskarowe. Co mi się podobało? Czarno-białe zdjęcia, które nie pozwalają uciec od odpowiedzi na pytanie: „JAK SĄDZISZ, CO SIĘ STANIE Z LUDŹMI, KTÓRYCH JESIENNO-ZIMOWĄ PORĄ ZOSTAWISZ BEZ POMOCY W PUSZCZY”? Bo jak się nasza dzielna husaria z Jedwabnego i Bobrowników przeziębi, to wraca pod pierzynkę, po drodze bierze aspirynkę, zakłada czystą piżamkę i woła doktora. Weź no jednak bohaterze przezięb się w puszczy podczas ulewy, bez odzieży na zmianę, bez kaloryferów, bez choćby pałatki nad głową, bez leków, bez ciepłej herbaty. To jest mocna strona tego dzieła: Nie pozwala uciec od odpowiedzi na pytanie o los pozostawionych w lesie. Po stronie minusów stawiam bardzo niechlujne wprowadzenie w temat (rozmowa nieznajomych w samolocie streszcza sytuację polityczną zmuszającą ich do uchodźstwa, a skrótowe odczytanie uchodźcom przez wolontariuszy realiów międzynarodowych ich sytuacji ma wprowadzić w nią widza), za dużo tanich efektów (chyba najbardziej raziło mnie „centrum dowodzenia” podjednostki organizacji humanitarnej, wyglądające jakby to była nieco uboższa kontrola lotów na lotnisku JFK w Nowym Jorku). Niby to drobnostki, ale jakieś takie „pfe” zostawiły w mojej głowie, każąc podejrzewać, że reżyserka nie pofatygowała się w teren, żeby zobaczyć jak wyglądają takie działania w rzeczywistości. Sprzeciw mój budził epizod grany przez Stuhra i Ostaszewską. Przedstawienie terapeutki, która używa do działań pomocowych swojego pacjenta jest co najmniej nietaktowne. To wbrew etyce i praktyce zawodowej, wydarzenie możliwe, choć mało prawdopodobne – powinno się skończyć odebraniem uprawnień terapeutycznych. Podobał mi się za to sposób przedstawienia charakterów wolontariuszy, często ludzi tak niedojrzałych, że niezdolnych do przestrzegania najprostszych reguł, od których może zależeć skuteczność pomocy, czy w ogóle jakakolwiek możliwość jej niesienia. Obywatele w pełni dojrzali, dorośli, doświadczeni, z możliwościami finansowymi i z dobrymi kontaktami nie chcą ryzykować swoich karier, więc na pierwszej linii zostają niedojrzałe dzieciaki. Jakże to przypomina walkę podziemną, choćby tą z czasów okupacji. Jedynie niewiedzący w co się pakują młodzi wchodzą w ten biznes. Co tam jeszcze…, solidna gra aktorska, nawet dziecięcy aktorzy dają radę, co nie zawsze wychodziło polskim filmowcom. Mnie uderzyły neurotyczne interpretacje ról kobiecych ukazujące typowe, znerwicowane Polki, wiecznie się spieszące, wiecznie zajmujące się wszystkim, tylko nie sobą.

Trzecia nowość, to „Znachor” (2023). Tutaj już u mnie emocji było najmniej. Najbardziej znany „Znachor” (1981) jest do tego stopnia zgrany, że zasiadałem przed telewizorem znajomych z pełną obojętnością. I muszę przyznać, że z dużą przyjemnością oglądałem zagrane na innych emocjach główne postacie znanej opowieści, zwłaszcza że nie musiałem oglądać Stockingera, a zamiast niego widziałem zdecydowanie więcej grającego Ignacego Lissa. Pozostali aktorzy też dali radę, choć mieli wysoko zawieszoną poprzeczkę. Nie o każdym mogę powiedzieć, że był lepszy od odpowiednika u Hoffmana, ale było naprawdę solidnie. Oczywiście drugi raz bym tego filmu dobrowolnie nie oglądał, choć pewnie przyjdzie mi jeszcze nie raz, gdy będę gościł u kogoś na święta. Dlaczego? Bo to jednak to samo tanie romansidło, nikt się nie pokusił o wyjście poza jego ramy, np. w kierunku społecznym. „Znachor” Dołęgi-Mostowicza, to jednak nie „Chłopi” Reymonta.

20 myśli w temacie “142. Kultura, to jest coś takie ważne dla Narodu…, takie…, że się w pale nie mieści!”

  1. Ciekawa jestem, czy to ostatni film Scorsese, bo jednak proces twórczy zajmuje mu sporo czasu, a gość ma 80 lat. Obraz bardzo dobry, stojący w sprzeczności z obowiązkowym dynamizmem współczesnego kina. No i bohaterowie – żaden nie za bardzo piękny, ani bystry, czynienie zła groteskowe, w związku z tym aktorka grająca Molly bardzo dominowała kadr swoją posągowością.

    Nowy „Znachor” może być do jednorazowego obejrzenia. Aktor grający Wilczura okazał się dobrze dobrany (chociaż bym nie wpadła na obsadzenie go w tej roli na podstawie dotychczasowych dokonań).

    Polubienie

    1. Zobaczymy, czy ostatni. Jak miałaś okazję zobaczyć, ten był naprawdę dobry, oznacza to, że jeszcze mu się mózg trzyma. Znamy przecież dobrych reżyserów, którzy na starość tworzyli takie szmiry, że lepiej to przemilczeć. Obraz Scorsese miał to, co tak mnie urzeka, jego nastrój utrzymuje się we mnie jeszcze teraz.

      Polubione przez 1 osoba

  2. Scorsese to taki facet który rzeczywiście lepiej żeby miał nad sobą wytwórnię. Bo jak ma wolność twórczą to wychodzą „Wrota niebios”. Poza tym ma straszliwe przywiązanie do aktorów. Znakomitych ale jednak po raz n-ty coraz trudniej oglądalnych.

    Polubienie

    1. Jestem za swobodą twórczą: Autor ma inspirację, wizję, później ją realizuje, mając określone środki i uwarunkowania, w których musi się zmieścić (fundusze, obsada, czas na realizację). Nie widzę powodu, by w cokolwiek więcej ingerować. Twórczość ma wywoływać dyskusję o problemie. Jeżeli nie ma o czym dyskutować, bo dzieło nie pozostawia miejsca na swobodne myślenie, przestaje być utworem artystycznym, a staje się utworem propagandowym.

      Polubienie

      1. W mojej opinii film to akurat takie medium któremu zwartość dobrze robi. Dlatego przywołuję „Wrota niebios” które miały być epickie a wyszły nieoglądalne. Także z powodu czasu projekcji który przecież w oryginale Cimino miał być jeszcze dłuższy. Scorsese jeszcze jako tako nad tym panuje ale porównując z np. „Aż poleje się krew” Andersona równie epickim a jednak bardziej zwartym widać różnicę.

        Polubienie

        1. Na ten temat mógłbym gadać godzinami. Oczywiście, że zwięzłość jest wskazana, wynika choćby z wytrzymałości fizycznej widza (no weź i wytrzymaj 4 godziny w kinie). Z tego też powodu obowiązuje zakaz mnożenia bytów, więc jeśli mamy jakieś inspiracje z życia, to się je wszystkie wkłada w życie jednego bohatera. Nie dlatego, by robić z niego superbohatera, ale po to, by unikać postaci, które pokażą się w filmie raz, puszczą bąka i znikną i nie wiadomo po co się pokazały.
          Jest tylko kwestią do rozstrzygnięcia, co oznacza zwięzłość w konkretnych przypadkach. Bo czym innym jest w filmie akcji, czym innym w filmie psychologicznym, bądź społecznym, a jeszcze czym innym w nostalgicznej opowieści o kraju z dzieciństwa.

          Polubienie

  3. Teatr, tak o powieści pisał Stendhal, również jest zwierciadłem, ustawionym na gościńcu. Film w takim razie też. W zwierciadle zaś widzimy przede wszystkim siebie.
    Dlatego pewnie nasze tuzy jedynej słuszności nie oglądają filmów, które krytykują. Przyzwoitość broni mi ujawnić, co mogą tak oglądać tam, gdzie inni widzą tylko siebie i czego się obawiają.

    Polubienie

    1. Oczywiście, że lęk przed filmem Holland wynikał ze strachu przed lustrem. Jest jednak coś jeszcze: Jedynie słuszna partia tak się boi wieloznaczności, że nawet gdy kogoś lży, to musi dokładnie wytłumaczyć, kogo poniża. Przykład mieliśmy dzisiaj, gdy Breżniew po upadku kandydatury Witek powiedział: Ona jest z innego świata, z innej kultury – TU WYJAŚNIŁ -Tej wyższej. PO CZYM DODAŁ, ŻEBY JUZ WSZYSTKO BYŁO JASNE: Oni są z tej niższej.
      Partyjniocy Breżniewa tak się boją swej własnej niewiedzy, że nawet filmy o II wojnie światowej chcieliby poprzedzać rysem historycznym przypominającym kto na kogo napadł.

      Polubienie

    1. Nie dziwię się, ja zupełnie nie miałem ciśnienia na ten film. Po prostu trafiła się możliwość, byliśmy u znajomych z netflixem i skorzystaliśmy. Bardziej z ciekawości, niż z duchowej potrzeby. Za to przebieram nóżkami do „Chłopów”, ciekawi mnie też „Kos”, jeśli już mówimy o polskich produkcjach z tego roku.

      Polubienie

  4. Dzięki za Gajosa – mogę go słuchać godzinami! I za rekomendacje. O „Czasie krwawego księżyca” słyszałem już niejedno i na pewno obejrzę, jak tylko trafi się okazja. Nie dalej jak dziś czytałem na ten temat artykuł Krzysztofa Skiby – a on rzadko coś chwali, bo preferuje raczej prześmiewczą i ironiczną formę wypowiedzi. „Zieloną granicę” mam w planach, a „Znachor już zaliczony. Fajnie zagrany, ale to jednak zupełnie inna opowieść. Mam porównanie, bo czytałem powieść i obejrzałem obie poprzednie adaptacje. Drugą znam na pamięć, bo Koleżanka Małżonka ogląda ją przy każdej okazji. Przyznam, że już nie mogę na nią patrzeć (na adaptację, nie na Koleżankę Małżonkę).

    Polubienie

    1. Do usług, sam Gajosa oglądam z przyjemnością. Co do „Czasu krwawego księżyca”, bardzo mnie cieszy, że wpisuje się w nurt westernów, które totalnie burzą stereotyp o tym, że jest to gatunek lekki, łatwy i przyjemny. Dla mnie dołącza on do „Człowieka zwanego koniem”, „Tańczącego z wilkami”, „Truposza”, „Eskorty”, „Zjawy” oraz „Ballady o Busterze Scruggsie”.

      Polubienie

  5. Znachora li jedynie widziałem. Przymulająco-zanudzający… hr.Czyński porażka , dr Wilczur powtarzający w kólko „Nie pamiętam” . Zmarnowany potencjał Lichoty)I ta wyidealizowana estetycznie wizja ludzi i małego miasteczka. Zanuuda straszna… I koszmarna własciwie karykaturalna postać Żyda karczmarza z porażajaco sztuczną peruką. I ten słaby jak hrabiego motocykiel. I wyemancypowanie i lewackie zaangażowanie Marii W. (choć się miło na grę aktorki patrzyło). Co za porażka….. i problemy natury dramatyczno-logicznej…

    Polubienie

      1. Mantyka się za mnie zrobiła. Nic co nowe polskie filmowe mi nie podchodzi… a nawet filmy z polskiej szkoły filmowej zaczynają mnie drażnić swą emfazą i epatowaniem symbolizmem…

        Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz